czwartek, 10 grudnia 2009

Imieniny Barbary

04 grudnia 2009. Imieniny Barbary - święto w domu. W tym roku przypadło w piętak i jak to zwyczajem bywa, w pierwszą sobotę oczekujemy gości. Pani domu, równocześnie solenizantka od rana krząta się po kuchni przygotowując dania gorące, sałatki i inne specjały. Ja nawet nie staram się jej pomagać w tych pracach, bo po prostu, w kuchni mi nie idzie. Wieczorem pojawiają się goście - najbliższa rodzina, siostra, brat, szwagier, szwagierka. Zasiadamy za stołem. Czas upływa nam na sympatycznej rozmowie o wszystkim i o niczym. 
Tak się przyjęło w naszej rodzinie, że przy stole nie rozmawiamy o pieniądzach i polityce. To dwa drażliwe tematy. Niestety, co dobre to się szybko kończy. Około północy szwagier Józek zahaczył o temat opieki nad mamą. Twierdząc, że mamą powinni się opiekować wyłącznie ci, którzy dostali od rodziców ziemię. Jest to znacząca zmiana w jego postawy, gdyż dotychczas twierdził, że rodzicami powinni się opiekować ci, którzy zostali na ojcowiźnie. Zresztą ja też jestem tego zdania. 
Od wieków było tak: ten kto pozostawał na ojcowiźnie, opiekował się rodzicami, grobami dziadków, ojców i wszystkim co należało do rodu. Tata zapisując gospodarstwo Krzyśkowi (aż ok 2 ha ) w intercyzie zawarł warunek dożywotniej opieki. Krzysiek, po krótkim okresie gospodarowania na tych 2 ha, zaproponował przekazanie części tego areału, ok. 1 ha, najmłodszemu bratu, Grzegorzowi. Grzegorz tym dobrodziejstwem podzielił się ze mną i takim to sposobem dołączyłem do trójki "wyróżnionych". 
Twierdzenie Józka, że mamą powinni się opiekować "wyróżnieni" okropnie mnie zdenerwowało, bo kwestię opieki nad mamą traktuję jako moralny obowiązek, bez względu na to dlaczego opiekę nad mamą nie przejął Krzysztof. Postawę Józka i Lucyny, która mu wtóruje, uznałem za "kupczenie" obowiązkiem opieki nad rodzicami. 


Można oczyścić swoje sumienie i zdjąć z siebie ciężar tego obowiązku stawiając się w roli skrzywdzonego przez rodziców i teściów mówiąc "ja nic nie dostałem, więc nie muszę, nie pozwalam, nie chcę", można się wybielać twierdząc, że ma się "uczulenie na starych ludzi" można... . Ale gdzie moralność? Gdzie taka zwykła codzienna życzliwość, szacunek dla tych, którzy są już nieużyteczni? Gdzie szacunek dla trudu innych, którzy go ponoszą bezinteresownie? Gdzie braterska solidarność? Gdzie pamięć dla własnych decyzji? Gdzie chrześcijańska postawa, przestrzeganie 4 przykazania i wystrzeganie się grzechu głównego - chciwości?
Zdjęcie kwiatu, który dołączam do tego postu dedykuję moje żonie Barbarze, Zdjęcie zatopionego statku jest aluzją do zdarzenie na przyjęciu imieninowym. Statek ten zatoną nie dlatego, że zmogły go żywioły ale dlatego, że nie miał się nim kto zaopiekować bo przestał być potrzebny. Oby nas taki los nie spotkał.

sobota, 7 listopada 2009

Listopad - smutny i wesoły miesiąc

Listopad - smutny miesiąc, tak smutny, że płakać się chce. I to z różnych powodów - z powodu pogody, nastroju, wspomnień i teraźniejszości... i tak dalej. Tradycyjnie 01 listopad spotkaliśmy się prawie wszyscy przy grobie taty. Prawie wszyscy, bo nie było Krzysztofa. W skupieniu wysłuchaliśmy Mszy Świętej i po krótkiej chwili, po wymianie kilku zdawkowych uprzejmości wszyscy się rozeszli. Dorotka skomentowała to nasze rodzinne spotkanie "mieliście sobie dużo do powiedzenia". I faktycznie tak jest - jesteśmy rodziną, a dzieli nas coraz więcej. Nie mamy domu rodzinnego (choć fizycznie jest), nie ma łącznika pomiędzy nami. 
W tradycji, takim miejscem, łącznikiem zawsze był rodzinny dom. Dopóki żyli rodzice, dopóty rodzinny dom był miejscem do którego się wracało. Ja w swoim rodzinnym domu nie byłem od prawie 5 lat, a przecież mama żyje -więc ten rodzinny dom też powinien tam być, rodzina powinna w nim być i bywać. Nie byłem tam, bo nie chcę, ale też dlatego, że nikt z obecnych mieszkańców tego domu nie chce bym tam przychodził. Słowo "Ja" dotyczy mnie i moich najbliższych. Na zewnątrz nasza rodzina uchodzi za zgodną, zżytą, kochająca się, o czy mają zaświadczać gesty i czyny robione w stronę sąsiadów i środowiska. 
Wewnątrz, jak zauważyła Dorotka, nie mamy sobie wiele do powiedzenia, co należy czytać: nie wiele wiemy o sobie. Patrzymy na siebie z perspektywy dawnych i teraźniejszych pretensji, żalów, zazdrości, wzajemnej niechęci, czy zawiści. I .... nikt nic nie mówi. A ja lubię wspominać - pewnie dlatego, że się starzeję i, co może dziwić, nie mam nikogo "na celowniku", o którym mógłbym powiedzieć "nie lubię Cię, (Go)", choć w głębi serca są żale i pretensje - dziwne uczucie, zwłaszcza, gdy się ma przekonanie, że ktoś o mnie myśli odwrotnie.
Dlaczego ten post zilustrowałem tymi zdjęciami? Dlatego, że mi brakuje taty, że żałuję tego wszystkiego czego nie zrobiłem. Również dlatego, by nie zapomnieć twarzy, gestów. Nie zapomnieć, nie zapomnieć ....

sobota, 17 października 2009

Po urlopie

Jesienny październik 2009 sprawił, że siły i zapał jaki zyskałem w czasie urlopu odpłynęły gdzieś w siną dal. Przyczynia się do tego praca i cała reszta. Dziewczyny, Natalią i Dorotka, uczą się w Poznaniu, w domu pozostaliśmy w trójkę: Barbara, ja i Argo. Miałem ambitne plany opisać naszą podróż wokół Adriatyku dzień po dniu, ale zmieniłem te plany - opiszę dalszą część naszej podróży na www, niestety najpierw muszą ją zaktualizować. Pewnie to potrwa. 
Naszą wakacyjną podróż zakończyliśmy w Licheniu. Ktoś powie,
a co Licheń ma wspólnego z Adriatykiem? Nic, ale tak się złożyło, że podróż wokół Adriatyku (Słowenia, Italia, Czarnogóra, Chorwacja, Węgry, Słowacja) kontynuowaliśmy po Polsce. Dziewczyny zamiast pociągiem do Poznania dojechały BluCamp' erem. 

Pozbywszy się we Wrocławiu kłopotu z samochodem odwiedziliśmy kilka miejscowości nad Bałtykiem, Bory Tucholskie (Tleń) i Licheń. Licheń, pełen przepychu, złoceń, ogromu budowli, zieleni jaka otacza sanktuarium i tłumów rozmodlonych pielgrzymów kontrastował z tym, co widzieliśmy i doświadczyliśmy we Włoszech. 
W czasie naszej podróży największy wrażenie na całej naszej czwórce wywarła wizyta
w San Ciovanni Rotondo, w sanktuarium Św. Ojca Pio. Samo sanktuarium nie zasługuje na większą uwagę, gdyż główny kościół, nowoczesny i futurystyczny, wygląda z zewnątrz jak hala sportowa. Atmosfera w kościele i wokół niego to raczej atmosfera turystycznej atrakcji niż miejsce modlitwy, ale tak jest we Włoszech wszędzie. 

Nastrój zmienia klasztor i miejsce gdzie obecnie złożone jest ciało świętego (choć i tu więcej było ciekawskich niż modlących się). Mnie pomimo ścisku i hałasu udało się odmówić kilka pacierzy i zrobić kilka zdjęć (pomimo trudnych warunków i niewłaściwego obiektywu, który zastępował uszkodzony). 
Ojciec Pio zmarł w 23 września 1968r, a jego doczesne szczątki zostały złożone w granitowym sarkofagu w miejscu gdzie obecnie jest muzeum. W 2004 roku ciało Świętego zostało przeniesione do podziemi klasztoru i spoczęło w szklanym sarkofagu. 
Długo nie mogliśmy odnaleźć tego miejsca, bo oznaczenia są tam fatalne, ale warto było sobie zadać trochę trudu. Obejrzeliśmy film opisujący życie i ekshumację ciała Ojca Pio, zwiedziliśmy klasztorne korytarze, bibliotekę Ojca Pio
z setkami tysięcy starannie poukładanych listów, które otrzymywał z całego świata i obejrzeliśmy jego klasztorną celę. 

Niepojętym dla mojego rozumu jest stan ciała Ojca Pio. W 42 lata po Jego śmierci przechodziłem koło śpiącego człowieka, który we śnie się uśmiecha. Niepojęte i niezbadane są wyroki Boskie.

piątek, 4 września 2009

Droga do Słowenii

Kamper przyjechał. Zapakowaliśmy sprzęt i zapasy. Na wszelki wypadek włączyłem ładowanie dodatkowego akumulatora, dolałem wody do zbiorników. Ostatnia noc przed wyjazdem jest szczególna - w domu śpi się jak w hotelu - jutro opuszczę to miejsce. Przed wyjazdem sprawdzamy czy w domy wszystko zostało "ustawione" w stan uśpienia i wyłącznie. Wyjazd. Żywiec, Korbielów, przejście graniczne, którego nie ma i ...... . Mamy awarię samochodu - "Usterka w układzie silnika". Zatrzymujemy się na parkingu po słowackiej stronie, kupujemy winiety, Argo na siusiu, a ja telefon do wypożyczalni. Uspokajający głos - nic się nie dzieje - to elektronika, wszystko będzie dobrze. 
Niestety, jak się później okazało nie było. Ale jedziemy dalej. Po którymś z kolei zgłoszeniu usterki dowiaduje się, że trzeba 3 razy włączyć silnik, by zresetować usterkę.
I tak resetując tryb awaryjny mijamy Wiedeń,
kolejne zjazdy z autostrady, kolejne tunele, które nierzadko przemierzamy z awaryjną szybkością. Na nocleg zatrzymujemy się na parkingu przy autostradzie, w międzynarodowym towarzystwie. Jakże miły i relaksujący jest taki postój, światełko, ciepełko, toaletka, jedzonko. Zapominamy o kłopotach z samochodem. Jutro będzie lepiej. Rano spacerując z Argo po okolicy robię kilka fotek - Austria z autostrady. Zdjęcie obok zrobiłem z czystą premedytacją - by pokazać gospodarstwo austriackiego rolnika, które niczym się nie rożni od naszego polskiego gospodarstwa - nasi rolnicy (ci prawdziwi), nie powinni mieć kompleksów. 

Przekraczanie granic (tych międzypaństwowych) to sama przyjemność. Jesteśmy w Słowenii, która przywitała nas słoneczkiem i piękną panoramą. Mam zaplanowany postój w Triglavskim Parku Narodowym, a dokładnie nad Bohinjskim Jeziorem. Nie mamy w planie zwiedzania Słowenii więc jedziemy niespiesznie, rozglądając się za miejscem ewentualnej drugiej wizyty w Słowenii. Dojazd nad jezioro jest i trudny
i łatwy.Trudny, bo mapy nawigacji GPS są niedokładne,
a jedzie się lokalnymi drogami. Łatwy, bo dojazd jest stosunkowo dobrze oznaczony, zwłaszcza zjazd z autostrady. Park, jezioro i kemping przywitały nas chmurami, mgłą i deszczem. Ze znalezieniem miejsca na postój nie było problemu, bo to wrzesień i po sezonie, choć co lepsze miejsca były zajęte zwłaszcza te nad samym jeziorem.
Nasz niepokój budził młodzieżowy obóz, którego uczestnicy przeważnie są uciążliwi dla otoczenia. Po zaparkowaniu naszego domku
na kółkach ruszyłem na zwiad po najbliższej okolicy, oczywiście w towarzystwie Argo. 

Nad Bohinjskie Jezioro przyjechaliśmy bo miało to być jedno z ostatnich dzikich miejsc w Europie. Z dzikości niewiele zostało (ale zobaczymy, co będzie jak się oddalimy od kempingu). Samo jezioro jest piękne położone, otoczone wysokimi i stromymi górami, krystalicznie czysta woda w której pływa mnóstwo ryb. Tak nawiasem mówiąc cieszyłem się, że pada i jest pochmurno, bo można było zrobić ładne fotki. Oby nie padało za długo, bo w planie mamy kilka wycieczek, ale patrząc na niebo nie zapowiada się, że jutro będzie słonecznie.

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Jedziemy na wakacje!!!!

Wyruszamy 01 września i ani dnia później. Zakupu zrobione "walizki" spakowane, nic tylko jechać. Plan jest taki: w poniedziałek odbieramy samochód,taki jak ten, którym byliśmy w ubiegły roku w Chorwacji:
We wtorek rano wyruszamy - be pospiechu, bo po co się spieszyć? Jedziemy do Słowenii, później Włochy, Chorwacja, Węgry i Polska. Ale najpierw jedziemy do Krakowa po samochód. Jest, sprawdzamy wyposażenie - wszystko jest ok. za wyjątkiem markizy, która jest połamana i nie da się jej używać. Nam nie jest potrzebna - bo to przecież wrzesień i nie będzie potrzeby kryć się przed słońcem. Pan Wojtek stwierdza: "muszę to naprawić" i jedzie do serwisu. Wraca bez samochodu - mechanik stwierdził, że samochód ma awarię. Naprawa potrwa do jutra. Nie spieszy się nam, poczekamy. Umawiamy się, że samochód przyjedzie do nas. Wracamy do domu - ze zmienionym planem - wyjeżdżamy w środę.

sobota, 29 sierpnia 2009

Katarzyna wychodzi za mąż !

Stało się to 15 sierpnia 2009r.
On, Artur, zawodowy strażak, ona,Katarzyna, panna niezwykłej urody, wypowiedzieli sakramentalne TAK w bazylice w Wadowicach w obecności kompletu zaproszonych na uroczystość gości oraz licznej rzeszy turystów zwiedzających bazylikę. Ślub jak ślub, ale za to oprawa godna uwagi i Wadowic, papieskiego miasta.
Wejściu młodej pary do kościoła towarzyszył ryk silników motocyklowych. Zapewne było to pożegnanie towarzysza, który za chwilę utraci kawalerską wolność. Od dzisiaj na wypad motocyklem trzeba będzie uzyskać, drogi Arturze, pozwolenie żony. Mandaciki trzeba będzie ukrywać lub tłumaczyć się z nich. Niedługo, drogi kolego, za namową żony, będziesz musiał przesiąść się na cztery kółka, a to nie to samo. 

Świetności ceremonii zaślubin dodała "kompania reprezentacyjna" strażaków, którzy asystowali koledze i jego narzeczonej w drodze do ołtarza i w czasie całej uroczystości. Powaga wadowickiego kościoła, reprezentacja strażaków, wypełniona po brzegi świątynia, nadały ceremonii zaślubin światowej klasy. Nie każda para młoda może się pochwalić tak licznym gronem świadków swojej przysięgi małżeńskiej.

Wyjście z kościoła pod szpalerem strażackich toporków było bardzo efektowne.Wszyscy robili zdjęcia (ja też), ale wynajęty fotograf chyba nie zdążył. Trudno było, ciasno, tłum ludzi wokoło, z których każdy chciał coś zobaczyć, na domiar złego w aparacie miałem założony długi obiektyw. Więc i zdjęcie jest nieszczególne. Kasiu, Arturze utrudnialiście pracę fotografom!

A później była przejażdżka w strażackim koszu podnośnika, bardzo, bardzo wysoko. Dla Artura to zapewne normalka, dla innych coś nowego, innego i oryginalnego. Tym razem długi obiektyw się przydał. Uśmiech Artura wygląda na wymuszony i tak było w istocie, gdyż był cierpiący z powodu złamanej ręki. Jak to się stało? Wywrotka motocyklisty.

A tak w ogóle, to przygotowania do wesela były bardzo stresujące i emocjonujące. Ktoś powie zawsze tak jest, ale nie zawsze na dwa dni przed weselem zespół zrywa umowę i nie zawsze przed swoim ślubem pan młody wywraca się na motocyklu. Ale wszystko dobrze się skończyło. Zastępczy zespół się znalazł, Pan młody wydobrzał tak, że do rana wytrwał i bawił gości. Bawiliśmy się do białego rana w eleganckim lokalu o wytwornym wystroju, przy dobrej muzyce, zawsze pełnym parkiecie i obficie zastawionych stołach. Cóż można więcej napisać o tych zaślubinach? Można dużo, ale nie piszę powieści. Zostało mi tylko życzyć młodej parze by ich wspólna droga przez życie była usłana miłością, uśmiechem i radością.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Wakacyjne prace

Wakacje mijają na pracy. Cóż, takie życie. By nie było za lekkie to mamy kryzys gospodarczy, ale żeby było jeszcze ciężej, to mam bardzo dużo pracy, jak na wakacje. Oczywiście nie moje. Plany wakacyjne, które robiłem w ubiegłym roku, nie da się zrealizować - brak chętnych na wyprawę na Kilimandżaro, a na Amerykę Pd. brak kasy. Trzeba uruchomić plan awaryjny, o szczegółach którego, zapewne, będę myślał w ostatniej chwili.
W niedzielę wybrałem się na pobliskie stawy z futrzakiem (Argo) i oczywiście z aparatem fotograficznym.
Odwiedziłem miejsca, w których uruchamiałem już migawkę mojego aparatu, szukając nowych świateł i motywów. Taki był cel mojego spaceru, ale mój nastrój i światło wczesnego sierpniowego południa nie sprzyja "artyzmowi" fotograficznemu. Wymyśliłem więc, że jedyne co mogę zrobić to widoczki pełne zieleni.

Od czerwca mój czas, myśli i nerwy zżera projekt reformy płac w firmie. Stresu dostarcza mi termin: na październik musi być; zakres: rewolucja w firmie; i odbiór: ocena ludzi, których dotknie reforma.Myśl ta wprowadziła mnie w okropny nastrój, z którego wyrwał mnie Argo, który właśnie pobiegł za świeżym, nowym tropem. Dzięki temu powstała ta fotografia, chaber bławatek, chwast w zbożach, niestety ginący. Uznałem, że w postaci pojedynczego egzemplarza, w sierpniowym słońcu, prezentuje się całkiem, całkiem. Tak przy okazji kwiatów, to szykują się nam dwa weseliska, w sierpniu i we wrześniu. Na tym drugim, nasza obecność jest zagrożona planami urlopowymi.

Na grobli stawu spotkałem trzech nieznanych mi panów, którzy porzuciwszy w trawie swoje dwukołowe wehikuły sączyli buteleczkę. Pewnie nad wodą lepiej smakuje a po wódeczce widoki są ładniejsze. Wymieniliśmy powitania i grzeczności, po czym jeden z panów zwrócił uwagę na urodę futrzaka i oczywiście, co jest standardem w takich spotkaniach i rozmowach, stwierdził, że ma takiego samego, który kiedyś służył w policji. Cóż miałem powiedzieć - pogratulowałem, stwierdzając, że to bardzo wierna i pracowita rasa. Oddaliwszy się od biesiadujących panów również przysiadłem na grobli obserwując łabędzie, które są niewątpliwym urokiem stawów. Naliczyłem, że na naszych stawach (tam gdzie dotarłem) gniazdują co najmniej trzy rodziny. Przyglądając się jak rodzice opiekują się pisklętami zacząłem się zastanawiać skąd one mają taki instynkt opiekuńczy, macierzyński, rodzicielski i małżeński. Rodzice są bardzo zorganizowani a dzieci posłuszne. Choć to tylko niemy ptak o "bardzo małym rozumku", może być wzorem i przykładem troski rodzicielskiej, przynajmniej dla niektórych homo sapiens.

środa, 29 lipca 2009

Smutas, Romantyk

Blog, który popełniam z założenia ma być blogiem fotograficznym, w którym moje fotografie opisują codzienność - a tekst ją uzupełnia. Wróciłem do swoich zapisków i stwierdzam, że jestem smutasem. W moich zdjęciach nie ma radości, fantazji, swobody, humoru. Tak! Mam dołek, od dawna. Nie mogę z niego wyjść. Jak już jestem prawie na wierzchu, to ktoś lub coś mnie wpycha w jego czeluści. Praca pochłonęła mnie całkowicie od wielu lat, powie ktoś: nic złego - to dobrze. Ale w głowie w pracy "jestem na okrągło", jak wracam z pracy do domu, w nocy jak śpię, rano jak wstaję, w "piątek i świątek". Choroba -prawda? Jestem zmęczony - to też jest prawda. Mój tryb życia sprawił, że towarzysko i rekreacyjnie się wyobcowałem. Smutas! Irytują mnie inni ludzie, którzy nie dotrzymują danego słowa: ktoś mi obiecał, że usunie usterki budowlane - cztery miesiące temu i nic nie zrobił, ktoś inny, że na gwarancji uzupełni ubytki w posadzeniach ogrodu - 3 miesiące temu, ktoś inny "spieprzył" projekt u klienta i nie przyznał się, ktoś inny widzi tylko własny koniuszek nosa - o innych nie dba - to nic, że kilka innych osób ma plany - ważne że dla niej (niego) jest dobrze . Jak stykam się z takim problemami, osobami, które mnie otaczają, to nachodzi mnie melancholia - dlaczego ci ludzie są tak beznadziejni? Przecież można inaczej, normalnie - jak człowiek z człowiekiem (choć to brzmi to ironicznie, bo przecież to "człowiek człowiekowi" czyni ten kłopot). Romantyk, marzyciel? Ludzie się nie zmienią ot tak! Ale jest dla mnie nadzieja - trzeba to wszystko rzucić i zacząć od nowa. Rzucam od urlopu. - no przynajmniej spróbuję.

sobota, 25 lipca 2009

Uroki dnia codziennego

Wracając z pracy wjechałem na wzniesienie i moim oczom ukazał się widok szerokiej i rozległej doliny. Przystanąłem na chwilę i pomyślałem "jakiż piękny jest ten świat." A później przyszło mi do głowy, że szkoda, że mam już 53 lata, szkoda, że wcześniej nie umiałem dostrzec tego i wielu innych pięknych miejsc, rzeczy i ludz, że mam coraz mniej czasu na znajdowanie i podziwianie piękna otaczającego świata, na odrobienie zaległości. Dlaczego nie dostrzegłem uroku tej doliny wcześniej, a przecież przejeżdżam tą drogą kilka razy w tygodniu? Może trzeba mieć właśnie te 53, a może miałem taki nastrój. Jak powiedzieć innym, by uważnie patrzyli na otaczający świat i szukali w nim piękna na co dzień, by kiedyś nie trzeba było żałować straconego czasu.

Zdjęcie obok zrobiłem w styczniu, przedstawia schronisko PTTK na Leskowcu w Beskidzie Małym. Zimowy portret schroniska w mroźny dzień. Słońce zbliżające się powoli do linii horyzontu wzmacnia efekt zimna. Byłem tam wtedy, tak bez okazji, na spacer z psem. Co ma ono wspólnego z tym co napisałem wyżej? Nic, za wyjątkiem tego, że urok tego miejsca i zdjęcia dostrzegłem dzisiaj - tak przy okazji.

czwartek, 2 lipca 2009

Po maturze !

Środa 03:00 - okrzyk MASAKRA !!!!!!!!!! i płacz wyrwał mnie z błogiego snu. Zerwałem się i patrzę w okno. Co się stało? Pierwsza myśl: nawałnica, kataklizm, bo przecież jest to okres burz i ulewnych deszczów. Nie !!!! To tylko Dorota weszła do naszej sypialni z informacją o wynikach matury. Są takie jak wcześniej przewidywałem - czyli lepsze od czarnych proroctw samej zainteresowanej. Uspokojony, że to nie kataklizm bąknąłem coś i wbiłem głowę w poduszkę. Rano przy śniadaniu dalszy ciąg nocnej rozmowy. Nie byłbym sobą, gdybym nie zapytał córki: co znaczy słowo "masakra"? Jednoznacznej odpowiedzi nie było. Usłyszałem coś w rodzaju teraz tak się mówi: "wiesz tato, jak mi się coś bardzo podoba to też mówię, że to jest masakrycznie pięknie". W moim umyśle powiało grozą, ale natychmiast się zreflektowałem, o czym tu dalej dyskutować skoro maturzysta nie umie opowiedzieć co wpływa na liryzm utworu. 
Już jadąc do pracy dumałem nad współczesną szkołą i nauczycielami. Gdzieś przeczytałem, że dzisiaj nauczyciel więcej czasu poświęca na kompletowanie swojej teczki niż na nauczanie młodzieży. Może i tak. Ja znam kilka osób, które pracują w tym zawodzie i muszę przyznać, że nie są to osoby, które mogły by być dla mnie autorytetem. Pisząc ten post wspominam swoich nauczycieli, baliśmy się ich ogromnie. Linijką po "łapie" można była dostać za każdy objaw nieposłuszeństwa - to zmienił system. Ale oprócz siania strachu nauczyciele posiadali autorytet, z którym uczeń i prawie zawsze rodzice nie dyskutowali. Tu wspomnę moją 
wychowawczynię ze szkoły średniej, która nam na dużo pozwalał i dużo tolerowała, ale cała klasa niezmiernie szanowała. Czy dzisiaj nauczyciel może mieć taki szacunek? Tych których znam to mają i stosują życiową zasadę: "postępować tak by nikomu nie zrobić przykrości", co dla mnie jest ogromną obłudą, która na pewno jest niewychowawcza, albo robią wszystkim "przykrość" krzykiem i uporem wynosząc się ponad innych, albo "odbębniają" swoje dwadzieścia parę godzin i zamykają się w domu. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie wspomniał o nauczycielach spędzających całe dnie i noce w szkole, bazinteresownie pracując na rzecz środowiska i dzieci, często kosztem rodziny, wychowania swoich dzieci - skrajność, którą klasyfikuję jako "syndrom nauczycielski". To gdzie jest złoty środek? Myślę, że gdzieś pośrodku i wewnątrz każdego z nas, bo każdy odpowiada za wychowanie swoich dzieci, swoje sumienie i drabinę, po której się wspina.

środa, 24 czerwca 2009

Czerwiec - 2009

Czerwiec - a.d. 2009, miesiąc przełomu wiosny i lata będę pamiętał z dwóch powodów. Po pierwsze pogoda - jest ciepło i leje jak z przysłowiowego cebra. W telewizji tylko o powodziach, burzach, podtopieniach. Wielkie nieszczęście ludzi, których woda nie ominęła. Na naszej działce też jest jej wszędzie pełno. Dzisiaj musieliśmy "uszczelnić" nasze oczko wodne, bo nam ryby wypływały do rowu. Udało się nam złapać kilka sztuk zagubionych wśród trawy. Argo pilnował wody, nas, ryb, narzędzi i skutecznie przeszkadzał w pracy - musiał więc być oddelegowany na posterunek wartowniczy na wzgórzu.

Po drugie: zmarł mój znajomy, bardzo pogodny i sympatyczny człowiek. Nigdy Go nie widziałem zdenerwowanego, czy zniecierpliwionego - z pasją opowiadał o zwykłych rzeczach, o tym co robi, co planuje. Rozsiewał wokół optymizm i spokój. Gdy Go odwiedzałem, zawsze miał pod ręką kosz entuzjazmu i garść słodyczy. Gienku - taki pozostaniesz w mojej pamięci.
Pogrzeb miał się odbyć w Jaworzu w "kościele za torami" - tak usłyszałem. Pojechałem do Jaworza i szukam kościoła według wskazówek
. Byłem pewien tego co robię i gdzie mam dojechać. W czasie tych poszukiwań miałem ciągle wrażenie, że już kiedyś tego kościoła szukałem, że byłem już w takiej sytuacji, że to kiedyś przeżyłem. Do dzisiaj prześladuje mnie myśl, skąd w mojej pamięci epizod, którego okoliczności w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć, a który tak realnie w niej się usadowił.
Może kiedyś się to wyjaśni.

czwartek, 21 maja 2009

Wesela Sabiny i Pawła

Sabina jest moją siostrzenicą, a Paweł znajomym i współpracownikiem od wielu, wielu lat. Mogę napisać, że ten post to dalszy ciąg sagi pt. "Najnowszy trend". W sierpniu kolejne zaślubiny, tym razem siostrzenicy Barbary.
Sabina i Paweł zawarli sakramentalny związek małżeński 16 maja 2009 w maleńkim
kościółku z Zawadce, ale ślub był wielki za sprawą księdza, który im go udzielał. Normalnie ceremoniał złożenia przysięgi i udzielenia sakramentu trwa, no powiedzmy, góra 10 minut.


W tym przypadku, główni aktorzy, byli głównymi, przez większą część nabożeństwa, które trwało ok. 60 minut. Nie jestem miłośnikiem "bizancjum" w uroczystościach, to fakt, ale w przypadku ślubu Sabiny i Pawła ksiądz improwizując, nadał tej uroczystości inny, wyższy wymiar - Młoda Para przyszła "do" i była "na" ołtarzu. Ja miałem wrażenie, że Młoda Para jest najważniejsza, w tej ceremonii, a ksiądz jest sługą bożym skromnie, z oddaniem, wypełniającym swoją powinność, swoje powołanie. Niech o tym świadczą zdjęcia obok.
Młodzi brali czynny udział w obrzędzie zaślubin, jakżeby inaczej. Ja robiłem zdjęcia, ale w "międzyczasie" wymyśliłem, że wszystko można zrobić inaczej, że każdej pracy można się poświęcić, że wszystko można robić z sercem, i w każdej pracy można odejść od rutyny i sztywnego ceremoniału. Było uroczyście i rodzinne, a na zewnątrz świątyni, w przeciwieństwie do mojego nastroju było pochmurni i deszczowo, ale mnie nie było smutno. Może dlatego, że ceremonia zaślubin była taka radosna, może dlatego, że spotkałem równie zadowolonych znajomych, a może jedno i drugie.


Było już o zaślubinach, teraz o zabawie. Ten radosny nastrój przeniósł się na salę balową. Nowożeńcy do ostatniej chwili coś ustalali. Może "strategię" zabawy, może jak rzucić kieliszki by nie trafić w muzyka, a może..... , może powiedzą mi kiedyś o czym rozmawiali przed toastem powitalnym. Toast wzniesiony, kieliszki rozbiły się i był pierwszy nieśmiały pocałunek na zawołanie gości - "gorzko". Biedni ci nowożeńcy, jeszcze nie wiedzą co ich czeka do rana.






Wśród weselnych gości byli bardzo młodzi, młodzi, starsi i staruszkowie. Babcia Pana Młodego niedługo "zaliczy" sto lat.Odśpiewany dla niej, przez gości weselnych, toast brzmiał "dwieście lat". Dla tych najmłodszych były "kaczuszki" w wydaniu wszechpokoleniowym. Gabrysia, moja siostrzenica, wytrwała z rodzicami i wujkami tylko przez czas składania życzeń nowożeńcom. Później była zabawa przy świetnym zespole muzycznym, co wypowiadam (piszę) z całą powagą i bez schlebiania. Byli świetni. Bawiliśmy się w parach, solo i zespołowo - wszyscy razem w jednym rytmie. O tak jak niżej:




Trzymałem wtedy aparat i nie mogłem chwycić za kolanko i pośladek. Szkoda, ale coś za coś - nie miałbym tych zdjęć.



Oczywiście były i tańce dedykowane - solowe - dla młodej pary, rodziców, starostów, dla gości weselnych. Był konkurs tańca, który wygrała para starostów, głosami, właściwie okrzykami, swojego fan clubu. Nagrodą był expres - ...przeterminowany "Super Expres". To zdjęcie obok zatytułowałem "jeszcze nie było oczepin, a już Go owinęła wokół welonu". No cóż, w szalonym tańcu wszystko może się zdarzyć.


Zabawa była przednia, nie tylko na parkiecie, ale i przy stolikach. Moje zadowolenie z zabawy porównam do zadowolenia Sabiny z dłuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuugiego pocałunku zaserwowanego jej przez Pawła na gromkie GORZKO wykrzyczane przez gości weselnych.
Sabinie i Pawłowi życzę samych szczęśliwych i radosnych chwil (,co najmniej tak radosnych jak te w dniu ślubu), a moim współbiesiadnikom dziękuję za wspaniałą zabawę.

piątek, 15 maja 2009

Matura

Matura - oczywiście nie moja, jestem za stary na te nowoczesne wynalazki naukowe i dydaktyczna, lecz Doroty. Przygotowania do matury klasyczne: nauka, studniówka, nauka, nauka, ... itd itd. Ilość czasu jaki Dorota poświęcała na przygotowanie się do matury mnie przerażała. Całymi dniami nie wychodziła z pokoju łącząc bieżącą naukę z zadanymi powtórkami i własnymi zadaniami zadanymi przez ambicję. A ambicja nakazywała jej zdać jak najlepiej by dostać się na wymarzoną uczelnie i kierunek studiów. Też zdawałem maturę i przygotowywałem się do niej intensywnie od stycznia, ale miałem również czas na wyjście z kolegami (mieszkałem w internacie) do miasta na piwko i na inne młodzieżowe przyjemności. W roku a.d 2009 maturzyście nie mieli na to czasu - przynajmniej ci których znam.
Te obserwację to nic w porównaniu z tym co było w trakcie egzaminów. Nauka do ostatnich minut (,że też nikt ich nie nauczył jak mają się uczyć - nam ciągle tłumaczono, żeby się nie uczyć do ostatniej chwili, żeby być wypoczętym, zrelaksowanym itd.), później stres, biegunka, lament, że się nic nie umie. Ja się nie dziwiłem tym reakcjom - przy takiej metodyce przygotowań? Jak próbowałem tłumaczyć, że tak się nie da, reakcją było ... - szkoda wspominać.
Po egzaminie było jeszcze gorzej - "coś napisałam", lament: " ....mam źle", jęki: "... wszystko mam źle" itd.itd..
Dzisiaj z perspektywy kilku dni zastanawiam się: kto był bardziej narażony na warunki szkodliwe współczesnej matury - maturzysta czy rodzice? Myślę, że rodzice, którzy musieli przebywać w "naładowanej atmosferze". Moja matura była bezstresowa - zarówno dla mnie jak i moich rodziców. Tak czy inaczej mam nadzieję, że efekt będzie diametralnie odwrotny do własnych ocen maturzystki i będzie proporcjonalny do kwadratu czasu poświęconego na naukę, czego życzę, Dorotce i całej braci maturalnej, z całego serca. Za "moich czasów" to chyba wszystko było prostsze.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Tata

13 kwietnia będzie czwarta rocznica śmierci Taty. Te cztery lata minęły szybko a gdy wracają wspomnienia to i smutno, bo pomimo upływu czasu odczuwam brak bliskiej mi osoby, która z upływam czasu staje się jeszcze bliższa. 
Często, oczami pamięci, widzę Tatę krzątającego się przy kuchni i parzącego kawę (z kogutkiem) gdy wpadałem na chwilę. Widzę jego sylwetkę, pochyloną od bólu w krzyżach, siwe włosy i twarz z dużymi okularami na nosie. Dziś wyrzucam sobie, że w porę nie dostrzegłem jego problemów ze zdrowiem, że wcześniej nie zawiozłem Go do lekarza. 
Gdy już się to stało Tata był bardzo szczęśliwy ze spotkania z panią doktor - jak mi powiedział - żaden lekarz nigdy z nim tak nie rozmawiał i nigdy mu nie poświęcił tyle czasu. Po pierwszej zapaści zauważyłem - Tacie brak motywacji do życia, brak woli walki z chorobą i słabością. 
Tata chciał bym wybudował dom - wiec przyniosłem do szpitala plany naszego domu, rozpocząłem starania o zezwolenie. Myślałem, że będzie chciał mi w tym dziele pomóc, że zacznie mu na tym zależeć. Dzisiaj przechadzając się po ogrodzie myślę, jakby to było fajnie gdyby Tata był ze mną, pilnował by mi budowlańców, pomógł by mi przy koszeniu trawy, pracach przy pielęgnacji drzewek.

Przechadzalibyśmy się razem po ścieżkach i razem planowalibyśmy przyszłe prace.Często w różnych sytuacjach wracam wspomnieniami do lat wcześniejszych, do tych zdarzeń, w których Jego ojcowska nauka i pomoc miała znaczenie,choć wtedy tak nie myślałem. Wspominam jak razem wybieraliśmy dla mnie szkołę średnią, jak w wielkim tygodniu chodziliśmy do Karmelitów na nabożeństwa i po drodze opowiadał mi o tym jak to było dwa tysiące lat temu, jak woził mnie na ramie roweru na lekcje religii w kościele. Pamiętam prace, które wspólnie wykonywaliśmy, wspólne sianokosy o bardzo wczesnej porze, w których byliśmy partnerami i wspólna murarka, w której byłem pomocnikiem, czego oczywiście nie lubiłem.
Pamiętam, lanie jakie dostałem od Taty za to, że niewłaściwie się do niego odezwałem, nie bolało, ale płakałem na strychu przez parę godzin głównie z powodu urażonej dumy - "jak on mógł, przecież jestem jego pupilkiem". Pamiętam kolejkę jaką mi zrobił, bo bardzo chciałem mieć taką jaką widziałem przez szybę wystawową w sklepie - to, że ta od Taty była z drewna i nie miała kół było bez znaczenia, ale to Tata ją zrobił. Pamiętam domek z klocków, który mi zbudował. Zobaczyłem go rano na stole, piękny duży - szybko zburzyłem bo chciałem zbudować taki sam - ale się nie udało, wzór był niedościgły.

Ostatni portret utrwalony w mojej pamięci to Tata na szpitalnym łóżku, słaby, z zamglonymi oczami, który nie miał już sił cieszyć się z naszych odwiedzin, który czeka na tych, którzy jeszcze nie przyszli. Dręczyło Go pytanie: dlaczego? Co takiego zrobiłem? Chyba zdawał sobie sprawę, że na uzyskanie odpowiedzi ma coraz mniej czasu, że jego czas się kończy. W poniedziałek wielkanocny na odchodne szepnął mi do ucha "Józosku, trza się brać". Było ta ostatnie zdanie jakie do mnie wypowiedział.
"...., ile Cię trzeba cenić ten tylko się dowie, kto cię stracił" - święte słowa. Szkoda, tylko, że uświadomiłem sobie tę prawdę za późno.
Mam sobie dużo do zarzucenia: można było inaczej, więcej, częściej, lepiej, szybciej, bardziej stanowczo. "Można było inaczej", tylko co z tego, skoro jest za późno na zmiany - zawsze jest za późno.

Wniosek z lekcji życia jest taki - przynajmniej dla mnie: życie to nie szlak turystyczny, który można przejść drugi raz i pozbierać zostawione wcześniej śmieci lub zrobić drugie, lepsze, zdjęcie w urokliwym zakątku.



poniedziałek, 23 marca 2009

W marcu jak w garncu

Marzec - miesiąc oczekiwania na wiosnę, miesiąc, w którym w szczególny sposób ujawnia się zmęczenie, niechęć, stres. Brakuje wszystkiego: wigoru, chęci, zapału, witamin, słońca. Mam nawet problem z wyborem zdjęcia, które fajnie by opisywało ten post. Niech to będzie to zdjęcie:
Zdjęcie zrobione w Portugalii przedstawia korony drzew skąpane w słońcu. To tak dla poprawy nastroju. Od razu zrobiło się mi lepiej - na wspomnienie tego ciepełka od słoneczka.
Marzec dostarcza wielu okazji do "balowania" - popularne imieniny, różne dawne święta itd. W mojej rodzinie mówi się, że jest to miesiąc ironiczny, bo jak na ironię, zamiast wyciszenia, zadumy, refleksji wielkopostnej - imprezy rodzinne w każdym tygodniu. Głównie to popularne imieniny: Marii, Józefa, Heleny, Krystyny, itd., które są okazją
do rodzinnych spotkań i wypicia w dobrym towarzystwie "małej wódeczki". A propos wódeczki, to rzeczywiście jest jej niewiele, przynajmniej we mnie. Kiedyś stwierdziłem, że pięćdziesięciolatkowi nie wypada wychodzić poza "małą" i tego stwierdzenia twardo się trzymam. Tradycją jest, że na imieniny się nie zapraszamy, co najwyżej informujemy o jej terminie. Goście mają różne motywacje do wzięcia udziału w biesiadzie. Bardzo oryginalną motywacją ostatnio usłyszałem: " ... mój stary pojechał na narty i nie mam co robić w domu". Prawda, że oryginalne. Zawsze myślałem, że na imieniny przychodzi się z szacunku do solenizanta. No cóż, ponieważ ja mam zawsze coś do zrobienia w domu, niezależnie od tego czy jestem sam czy z żoną, pewnie na rewizytę imieninową nie znajdę czasu - nie z chęci rewanżu lecz z braku czasu. Czas jest wielkością tak ulotną i tak uniwersalną, że można nim wytłumaczyć wiele naszych zaniechań czy poczynań. Czas przemija, światło rozjaśnia, a gdy płomień zgaśnie nastaje ciemność. Szkoda, że nie mam zdjęcia palącej się świecy, bardziej by tu pasowała.

poniedziałek, 2 lutego 2009

Zdjęcia ze skanera

W styczniu zabrałem się do skanowania zdjęć analogowych. Przez miesiąc wykonałem ok. 500 skanów, zacząłem od tych zdjęć, które nie są w albumach, które są luzem i od filmów czarno białych. Mam już pierwsze zdjęcia, którym nadaję kategorię najstarsze:
Pierwsze:
Autor blogu w wieku....? Sądzę, że jest to zdjęcie zrobione do legitymacji Szkoły Podstawowej, którą ukończyłem w roku 1971. Zdjęcie to zrobił Pan Łopatecki - fotograf z Wadowic, bo tylko do niego chodziliśmy. To były czasy! Na zdjęcia czekało się około tygodnia. W atelier fotograf robił zdjęcia taka ogromną skrzynką zrobioną z drewna. Kadrując nakrywał się czarna tkaniną - ale o tym wtedy nie wiedziałem, klisza do aparatu wkładana była w drewnianej kasecie, a z obiektywy wylatywał ptaszek. Śmieszne - tylko dlaczego jestem taki poważny na tym zdjęciu.
Drugie:
Pierwsza w moim życiu wyprawa z Bieszczady. Obóz wędrowny, który zorganizował grupa moich przyjaciół, do których dołączyłem w sposób nieplanowany - "na sępa" jak się obecnie taka postawę popularnie określa. Przeszliśmy, najdłuższą z możliwych, trasę od Przemyśla do Komańczy w 2 tygodnie, śpiąc w namiotach, które rozbijaliśmy na dziko, gdyż w roku 1976 nie było w Bieszczadach pół namiotowych. "Obóz wędrowny" tworzyła grupa sześciu osób - 4 dziewczyny i dwóch chłopaków. Targaliśmy dwa ciężkie bawełniane namioty i żywność, którą trzeba było nosić, gdyż z zaopatrzeniem w tych czasach też było krucho.
Zdjęcia te samodzielnie wywoływałem i robiłem odbitki. Były to początki mojej fotograficznej samodzielności. Odbitka ta, jak i pozostałe, jest zniszczona, porysowana. Obraz ten to efekt eksperymentów początkującego fotografa.
Trzecie:
Jest to jedno z pierwszych zdjęć, które wykonałem własnoręcznie. Miałem wtedy aparat fotograficzny AMI 66 robiący zdjęcia na filmie 6x6 oczywiście centymetrów. Przedstawia moich rodziców, rodzeństwo, rodziców chrzestnych brata Grzegorza, który idzie do pierwszej Komunii Św. Jest też na zdjęciu Barbara, moja żona - ale wtedy to była chyba narzeczoną. Zdjęcie zostało zrobione w roku....? Nie pamiętam - muszę zapytać brata kiedy to było. Ciekawe, gdzie są moje zdjęcia komunijne?

sobota, 10 stycznia 2009

Święta, święta i po świętach

Święta, święta i po świętach. Zaczynam nowy rok - jaki będzie? Zobaczymy. Muszę się przyznać, że święta, jakoś inaczej wyglądają i inaczej przebiegają niż te przed laty, a przecież organizujemy je i spędzamy tak jak tradycja każe. Mijają szybko, nie dają tego dawnego nastroju, choć śniegu nie brakuje, i lampek na choince nie brakuje i choinka jest naturalna i jesteśmy wszyscy razem, i była Pasterka, Spowiedź Św. Może nie umiem się już cieszyć tymi dniami tak jak kiedyś, a może dzieci już dorosły i nie ma już kogo trzymać na kolanach, a może świat się zmienił i ja też się zmieniłem. W tych zmianach coś jest, bo zauważyłem, że ludzie życzenia składają sobie też inaczej - zdawkowo. Myślę że w tym obyczaju więcej jest kurtuazji, bo tak wypada, niż szczerości, miłości i radości z nadchodzących świąt. Może wiary w nas jest mniej? Chyba uogólniam, są też takie osoby, których życzenia wypływają z głębi serca. Wszystkie życzenia jakie mi złożono były w stylu: "zdrowych, radosnych, .....,zdrowia, sukcesów" itd. W tym momencie przyszło mi do głowy, że ta zdawkowość, ta kurtuazja i szablonowość jest następstwem tego , że się nie znamy, że tak na co dzień nie interesuje nas drugi człowiek - więc od święta nie wiemy jakie ma on pragnienia, marzenia, troski, nie wiemy co życzyć, wręcz się boimy tej chwili - tego kontaktu.
Wolny czas pozwolił mi na wybranie się na spacer z Argiem do Czarnego Lasu. W ziemie nikt tam nie chodzi - bo po co? Było pięknie, cicho, biało i mroźno. Szedłem dolinkami - i zrobiłem kilka fotek,które zatytułowałem "Dolinki Beskidzkie".
W tym miesiącu rozpocząłem również dzieło skanowania analogowych fotografii jakie mam w swoich zbiorach. Fajne zajęcie, można sobie przypomnieć różne fakty z przeszłości.