sobota, 28 czerwca 2014

Stare plany

Muszę przyznać, że pisanie bloga to bardzo trudne przedsięwzięcie. Nie udało mi się dotrzymać obietnicy regularnych wpisów. Cóż, życie reguluje nasze poczynania, a właściwie, to co nas w nim spotyka. Mnie spotkała okazja, przyjemność, realizacji starego planu, wyprawy do La Salette, sanktuarium maryjnego w Alpach. Podobno, jest to świątynia położona najwyżej na świeci. Faktycznie jest wysoko, ale po kolei. Wyjazd
połączyłem z planem okrążenia Alp. Jedziemy drogami lokalnymi, takie miałem założenie na całą wycieczkę. Przejazd lokalnymi drogami Czech okazał się czasochłonnym
i żmudnym przedsięwzięciem. Było by znośnie, gdyby nie objazdy. Prawie we wszystkich miasteczkach na naszej trasie był remont ryneczków i konieczność pokonania źle oznaczonych objazdów (wszak miejscowi ich nie potrzebują). Ale było ciekawie pod wieloma względami. Te "względy" zobaczyliśmy gdy wjechaliśmy do Niemiec. Nagle świat zaczął być inny, uporządkowany. Zniknął chaos pół, wsie jakby inaczej ułożone, drogi jakby prostsze i szersze i gładsze - porządek i czystość. Basia powiedziała:
" tu jest jakoś inaczej". 

Droga nr 12 wiedzie przez Passau, piękne miasto i warte odwiedzenia, wpisaliśmy je do naszych przyszłych planów, tak samo jak Czeski Krumlov. Dłuższy postój zaliczyliśmy nad jeziorem Chiemsee. Wszyscy fotografowali panoramę jeziora,kaczki, gęsi, a ja postanowiłem sfotografować jezioro z perspektywy żaby, wygrzewała się na piasku. 
Po minięciu miejscowości Durnbach przy drodze 472 zatrzymaliśmy by zwiedzić cmentarz wojenny z pierwszej i drugiej wojny. Pięknie utrzymany, kwiaty przy każdym nagrobku
i cisza pomimo tego, że jest przy głównej. Oprócz sesji zdjęciowej poświęciliśmy czas 
na szukanie polskich nazwisk. Jak na każdym cmentarzu tam też znaleźliśmy kilka. 
Emocjonujący przejazd serpentynami drogi 11 i postój w spokojnej miejscowości
Walchensee nad jeziorem o tej samej nazwie. Było już szarawo i po deszczu i ten klimat udzielił się również fotce. 
Trochę później żałowałem, że nie stanęliśmy na noc w tej pięknej miejscowości, ale na ten dzień celem było G-P czyli Garmisch-Partenkirchen, do którego z Walchensee to już "rzut beretem".
Miasta skoczków narciarskich, wysokich gór i najwyższego szczytu Niemiec Zugspitze, 
a także niesamowitego bawarskiego klimatu. Basia swój czas, jaki mieliśmy pod skocznią, poświęciła na fotografowanie galerii zwycięzców zawodów. "Naszych" w galerii nie było.
Trochę na północ od G-P jest wieś, właściwie osada Wies, a w niej kościół wpisany na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO. Rokokowe cudo w całości i w szczegółach. Jest to kościół pielgrzymkowy, ale nie wdziałem nikogo kto by był pochłonięty w modlitwie. Turyści z zadartymi głowami podziwiają sufit, który w realu jest płaski. 


Wnętrze zachwyca obrazami ze scenami biblijnymi. W scenach, które prezentują malowidła, pełno jest symboliki. Z prawej strony zdjęcia widać zamknięte drzwi symbolizujące zamknięte wejście do wieczności. 
Trochę naciągając tę symbolikę,  to my sobie też nie otworzyliśmy drzwi na zamek Neuschwanstein - bo też taki mieliśmy plan. I dobrze się stało, bo kolejka do wejścia na pałacowe komnaty, choć to czas poza sezonem, była ogromna.  Dzięki temu, że nie staliśmy w kolejce mogliśmy poświecić czas na łazikowanie po okolicy i mieście.
Na początek podejście na górę zamkową - droga asfaltowa, jak na Krupówkach w Zakopanem, wyprzedzały nas bryczki 
i jadąca za nimi zamiatarka, z której
okrutnie śmierdziało to co zostawiły po sobie konie. Zamek, śliczny, ale żeby go w całej
okazałości zobaczyć z zewnątrz trzeba się trochę nachodzić.   

Raczej trudno dla fotoamatora znaleźć ujęcie, którego  nikt nie wypatrzył, więc uznawszy, że mamy już portret zamku wróciliśmy do miasteczka. Był już wczesny wieczór, turyści wyjechali a miasto pokazało swój bawarski urok.
Tradycja i folklor. Malowane domy, jednolity styl, bez reklam, bez udziwnień, kiczu i źle
pojmowanego marketingu.

Po tych atrakcjach trzeba nam było "energicznie"  ruszyć w kierunku La Salette. Energicznie dałem w cudzysłów bo droga wokół północnego brzegu jeziora bodeńskiego wcale nie należała do szybkich i energicznych. Wlekliśmy się niemiłosiernie w potoku samochodów, przy niezliczonej ilości ograniczeń do 30 km/h w miastach i miasteczkach usianych foradarami. Jezioro z wysokiego północnego brzegu ładnie wygląda (mnie nie zachwyca), ten widok biją na głowę winnice na południowych stokach. 
Pod jednym z wiaduktów, w czasie postojowego wałęsania się, znalazłem taki oto mural. 
Też nam się chciało krzyczeć. (cdn)

niedziela, 8 czerwca 2014

Dzien' Dziecka

Dzień Dziecka, jako ojciec to chyba się nie popisałem. Bo nic z tej okazji moje dzieci nie otrzymały. Ale czy to oznacza, że jestem niedobrym ojcem? Może odpowiedź będzie samousprawiedliwieniem, ale moje dzieci mają Dzień Dziecka na co dzień. Codziennie dostają prezenty z tego, co z Basią wypracowaliśmy. Studia, stancja w pokoju jednoosobowym, zaopatrzenie, kieszonkowe, wakacje w kraju i za granicą. O nic
z konieczności nie trzeba się starać. Co z tych  najmłodszych lat zapamiętają ? 

Moje dzieciństwo, rocznik 56 , to wspomnienia, które nigdy już nie wrócą. Dom rodzinny, jeden pokój, wspólne mieszkanie z dziadkami, kąpiel w balii, ubikacja na podwórku. Mroźne zimy i długie wieczory przy rozgrzanym do czerwoności piecyku. Tata i dziadek   ostrzyli brzytwy na pasku i snuli plany na wiosnę. Mielenie zboża na żarnach i smak zacierki z zimnym mlekiem z rannego udoju, to też zapach i smak jaki zapamiętałem z długich zimowych wieczorów. 
Zimy były bardzo mroźne i długie, zaspy ogromne, zasypane drogi, które odśnieżał konny zaprzęg i po których jeździły tylko sanie ciągnięte przez zaprzęgi konne. Jazda na gapę za takimi saniami to też było wyzwanie, bo można był oberwać batem od woźnicy. Pamiętam sad, który pielęgnował dziadek, a w nim jabłka: Renety, Jakubówki, Grochówki, czereśnie, wiśnie, porzeczki, maliny i truskawki oraz winogron. 
Latem sad dziadka był naszą stołówką. Mam wołała na obiad, który na ogół był jednodaniowy. Składał się z ziemniaków i kwaśnego mleka. Nazywaliśmy go królewskim. Jak zgłodnieliśmy to zawsze pod ręka był chleb, pieczony w piecu chlebowym,  z cukrem i śmietaną i owoce z sadu - ale te trzeba sobie było zorganizować. Czasem również z sadów sąsiadów. 
Po wodę chodziło się z wiadrem do studni, która latem służyła za lodówkę. Babcia,
a później mama chłodziła w niej mleko by się nie skwasiło. Studnia w najstarszej wersji jaką pamiętam miała żuraw. 

Moje dzieciństwo, jakie powraca w pamięci, to nie tylko wałkonienie się w sadzie, ale również praca.  Praca w gospodarstwie dziadków. Każda para rąk się liczyła, ale nie była to praca od świtu do nocy, najważniejsza była szkoła! Więc książkami można się było wymigać od pracy w gospodarstwie. Gorzej było w wakacje, ale wtedy można było się wybrać do lasu na borówki.

A już nieprzeciętną frajdą było, gdy na  podwórko wjechała młockarnia. Kopanie tuneli w stercie słomy i zabawa w chowanego to było to, co w wakacje było najfajniejsze - ale do czasu, gdy trzeba  było brać aktywny udział w młocce, czyli nosić snopy. Te i inne klimaty przechowuję w swojej pamięci. I to jest jedyny "nośnik" tych obrazów. Ech, to były piękne czasy, ubogie i siermiężne ale piękne i beztroskie. Cały mój świat, ten z dzieciństwa, to ta nasza jedna izba, podwórko gospodarstwa dziadków pełnego wróbli, sad, koledzy i sąsiedzi. Łączyły nas sprawy codzienne i droga, którą wszyscy szli pieszo w niedzielę do kościoła.