sobota, 8 grudnia 2012

Opad

Post jest już gotowy, a ja zastanawiam się nad tym, czy tytuł, który zaplanowałem jest dobry, czy oddaje to co chciałem napisać, czy tylko moje emocje. Może tak, może nie, ale zmieniłem
Początek grudnia to obfite opady śniegu, który sprawił, że ruszyłem w najbliższą okolicę na sesję zimową z sarnami w roli modelek. 
Zdjęcie to zatytułowałem "Ostoja". Tak po myśliwsku. Może lepszym tytułem był by "Domowy azyl" - bo te sarenki są w swoim domu. Swoim?  Mama przebywa w takim "domowym azylu" mojej szwagierki, do którego inni nie mają wstępu, co same w sobie jest naturalne. Niestety ta "natura" dotyka również tych co chcą odwiedzić lub opiekują się mamą. Dla nich "domowy azyl" nie jest czymś przyjemnym, ciepłym, serdecznym i gościnnym miejscem. Może to sprawia, że przy mamie coraz częściej są obce osoby. Ale może to też następstwo tego, że stan zdrowia mamy się unormował. Zdrowie mamy jest stabilne i każdy z nas wraca do swoich codziennych zajęć, a codzienną, podstawową opiekę powierzamy wynajętym opiekunkom. A może tak jest dlatego, że zapał opiekuńczy opada? Może ...?    
Zdjęcie, zrobione w grudniu, żółty listek brzozy zostawiłem jako wyraz, symbol, tego, że wszystko się starzeje, ale nie wszystko od razu opada. Choć w końcu i tak spadnie.  Mnie też dopadło, bo nie wiem co dalej. Opadły mnie siły, bo z jednej strony "azyl" i dobro mamy, a z drugiej strony jakaś tam jedność w rodzinie i więzi rodzinne, a z trzeciej  obawa by nie było gorzej. Jest jeszcze czwarta strona - "troska" o święty spokój. 
Taki jak ten w Norwegii. Słoneczny, ale nie ciepły, zimny, ale nie lodowaty, kolorowy, ale nie kolorowy, dostępny, ale nie do przejścia. Wzięło mnie na wspomnienia wakacji. Przeglądając zdjęcia i starsze posty zauważyłem, że jestem anonimowy, że kryję się pod nickiem. Naprawiam to niedopatrzenie:  
To my. Basia i Józek na campingu, na Lofotach z czasie polarnego dnia w Vagan. Twarzy nie widać?  Przecież była 20:30. 

niedziela, 18 listopada 2012

listopad - Zygmunt idzie na emeryturę

Końcem października a.d. 2012 okrutnie sypnęło śniegiem. Przyroda  zmieniła kolory z żółto - złoto - zielonych na biało - zielono - żółto - złoto. 


W moim ogrodzie zrobiło się wiosennie, a właściwie jesiennie zimowo. Jest Pięknie. Wiedziony twórczą weną już w cyfrowej ciemni przerobiłem zimowy kolorowy motyw na zimowo czarno biały: 
Zdjęcie robiłem o poranku stad te niskie cienie, a szarości śniegu są zamierzone, jako zwiastun zimy szarej i zimnej. Mam nadzieję, że ta kompozycja się spodoba, gdyż są to moje pierwsze próby w BW. 
Nad oczkiem wodnym pałki szuwarów przywdziały śniegowe czapeczki, by chronić swoje puszyste łebki,
 które wraz z wiatrem odfruną gdy rozgrzeje je jesienne słońce. 
I tak się wkrótce stało. 
Pogoda całkowicie popsuła mi zamiar, plam i konspekt napisania tego tekstu. Otóż najważniejszym wydarzeniem listopada było przejście Zygmunta na zasłużoną emeryturę górniczą i o tym miał być ten post. 
Co prawda zdjęcie to zostało zrobione w innym czasie i okolicznościach, ale niech wyraża "smutek, ból i płacz" Zygmunta za Kompanią Górniczą, która była jego "matką żywicielką" przez długie, długie lata. 
Zyga nie płacz, bo przed Tobą jeszcze nie jedna kampania domowa, nie jedna kompania towarzyska. A jak się już przyzwyczaisz do tego, że nie trzeba wstawać o trzeciej nad ranem to stwierdzisz, że na nic nie masz czasu, nie masz go również dla mnie i innych kompanów, bo aż tyle jest do zrobienia. 
Zdrowia i powodzenia we wszystkich kampaniach i w kompaniach.   

niedziela, 28 października 2012

Czarny Las


Październik dał nam ładną pogodę. Niedzielnym popołudniem w towarzystwie Arga  wybrałem się w do lasu - Czarnego Lasu 

Las nosi nazwę "Czarny Las". Nie jest czarny jak nazwa wskazuje. 

Drwale i leśnicy robią porządki, których dawno nikt tu nie robił więc i "urobku" zebrano pokaźną ilość. Jeszcze dzisiaj czuję zapach świeżego drewna. 

Beskid Mały w jesienny zachód.

Tą drogą wśród pół dojdę do domu. Jedna z wielu. Lubię tu przychodzić w każdą pogodę i o każdej porze roku. Dróg do celu jest wiele. 

sobota, 29 września 2012

Pozew

W końcu mnie dopadło. Działalności gospodarczą prowadzę od 1991 roku. W tym czasie w kontaktach z klientami szczęśliwie unikałam konfliktów i sporów - do tego roku. Wdrożyliśmy program w terminie uzgodnionym w umowie, a klient po dziewięciu dniach jego pracy zerwał umowę i wyłączył program. I w tym momencie nad naszym losem pojawiły się czarne chmury. 
Oczywiście ze wspólnikiem zareagowaliśmy natychmiast wpraszając się na negocjacje. Niestety, musieliśmy sprawę postawić jasno: możemy rozpocząć wdrożenie na nowo, ale zapłaty jaka otrzymaliśmy nie zwrócimy, bo jest ona za wykonaną pracę, gdyż za licencje nie otrzymaliśmy jeszcze zapłaty. Powodem przerwania pracy systemu były "wady programu". Rozmowy przebiegały w miłej i sympatyczniej atmosferze, ale żadne decyzje nie zapadły. 
Na odpowiedź czekamy 

jak ten pies na smakołyki - do września. 
We wrześniu, po raz kolejny, wprosiłem się na spotkanie. Mknę 7 godzin do:  
ależ tak ! Do Poznania. Spotykam się z właścicielami, którzy stawili się w komplecie. Na wstępnie dowiaduję się, że osoba, z która się umawiałem nie poinformowała wspólników o celu mojej wizyty. Nie zrażony tym faktem prezentuję swoje propozycje. Odpowiedzią jest, że załoga nie chce tego "przeklętego systemu". Pytam: czy to załoga decyduje o takich sprawach, czy też właściciele i proponuję odczekać jeszcze kilka miesięcy, rozpoczęcie na nowo wdrożenia - koszt pokryje nasza firma. Są przecież działy firmy zadowolone z rozwiązań, myśmy wyciągnęli wnioski - zaznaczam. Po pół godzinie tematy się wyczerpały, proszę zebranych o informację o podjętej decyzji i się żegnam. 
Jeszcze nie wyjechałem z Poznania jak zadzwonił telefon z firmy. Od współpracownika 
usłyszałem, że własnie odebraliśmy zawiadomienie z sądu z Poznania o złożonym przeciwko nam pozwie.  W jednym momencie znalazłem się w polu, a po poznańsku na dworze. Zadzwoniłem do moich poznańskich gospodarzy i podziękowałem za gościnę i szczerość. Czternaście godzin w samochodzie sobie odpuściłem - bo lubię podróżować.  




niedziela, 26 sierpnia 2012

Czasem

Życie składa się z szczegółów. Podziwiamy, panoramy, perspektywy, ogromne przestrzenie, a obok nas są stare, odrapane, nieudolnie pomalowane polewaczki, czajniki, zegary, szyldy i inne przedmioty, składające się na naszą codzienność, których nie dostrzegamy, bo są codziennością, bo są brzydkie, ale one są … tak po prostu obok nas. 


 Suszarka lub sznur z praniem, codzienność, ale tak wpatrując się w kolory i w to co na nich wisi to.... 
Czasem dostrzeżemy w nich samych siebie, bo przecież należą do nas...... 

Czasem jesteśmy sentymentalni, cenimy wspomnienia i wszystko co z nimi jest związane. Miłe wspomnienia zachowujemy w pamięci i w przedmiotach. 
Czasem wracamy do dzieciństwa, do wspomnień i do zabawek, które ktoś kiedyś wyrzucił na śmietnik życia ..... A może to my sami? 
Czasem odcinamy się od tego co zbudowaliśmy, odcinamy się od korzeni, rodziny, przyjaciół i znajomych zostawiając za sobą ruiny.......


Czasem wpadamy w otchłań, czarną dziurę, w miejsce z którego nie ma powrotu, nie ma rodziny, przyjaciół, znajomych, wspomnień, naszych ulubionych rzeczy. Tam jesteśmy sami, sami..... i znikąd pomocy, pomocy ........





A przecież chodzi o to by trzymać się razem ...........................  

niedziela, 29 lipca 2012

Norweskie wakacje

Wakacje się skończyły, przynajmniej dla nas. Odbyliśmy wraz z Basią wspaniałą podróż. Podróż, która dla mnie zaczęła się od obawy i małego żalu. Obawy jak to będzie, żalu, że nie jadą z nami dzieci i Argo. Co prawda Natalia dość szybko zmieniła zdanie co do wyjazdu, gdyż jeszcze nie dojechaliśmy do Katowic a już dzwoniła, że chce jechać. Nie ustąpiłem i z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że dobrze zrobiłem, choć było mi żal. Jak to bywa u ojców nie dałem po sobie poznać. 
Autostradami via Wrocław, Berlin, Hamburg dotarliśmy do Nybork w Danii gdzie się zaczyna przeprawa przez Wielki Bełt. Na przyczółku tego mostu spędziliśmy popołudnie i noc włócząc się po okolicy, podziwiając meduzy, zabytki i terminale promowe, które przestały istnieć po tym jak zaistniał most. Sama przeprawa do Malme w Szwecji oprócz fascynacji, że jedzie się tak baaardzo długimi mostami i tunelami oraz że przyjemność ta była koszmarnie droga wniosła niewiele aspektów poznawczych.
A później była kilkudniowa podróż przez Szwecję w kierunku wschodniej Norwegii. Centralna część Norwegii na wysokości Trondheim, gdzie zaliczyliśmy kilka szklaków pieszych i mieliśmy się spotkać ze znajomymi nie obdarzyła nas pogodą. Ze spotkania nic nie wyszło tak jak z planu dotarcia do siedliska piżmowołów.  
Jakby w Norwegii nie jechać na północ to nie uniknie się przekroczenia kręgu polarnego. Koniec czerwca a tam zima na całego. Białe renifery wylegują się na śniegu. Wszędzie śnieg. Temperatura bliska zeru i to moje podniecenie. Wszędzie chciałbym wejść dotrzeć, każda górka kusi, i za każdy zakolem strumienia jest coś ciekawego. Ja mógłbym tu spędzić całe wakacje. Ale naszym celem główny są Lofoty. W czasie całej wyprawy pogoda nam dopisuje, po norwesku, zimno, a jak pada do krótko.  
Notujemy mała kolejną przygodę, wsiadamy na niewłaściwy prom, zamiast do Narwiku docieramy na drugą stronę fiordu Ototfjorden. Nie tak miało być, ale analiza mapy w czasie kilkugodzinnego rejsu mówi że jest dobrze. Narwik będzie w drodze powrotnej. Na Lofotach docieramy do Andenes, malutkiego i ślicznego miasta daleko na północy. 

Tu wsiadamy na mały kuter i płyniemy na fiord w poszukiwaniu wielorybów. Jest zimno, kołysze , Basia nie odchodzi od burty i chyba trochę zbladła.  Początkowo myślałem, że z moim pechem będę w tej grupie, której się wieloryb nie trafi. Ręce mi zmarzły od trzymania aparatu, oczy załzawione od wiatru a później z emocji. Załoga kutra znalazła kaszalota spokojnie i majestatycznie pływającego sobie w zimnych wodach. Co prawda widać tylko grzbiet i ogon gdy się zanurza ale emocji, wzruszeń było co nie miara. 
Była miejscowość wysunięta najdalej na północ więc musi być i najdalej na wschód. Jest nią A -na skraju Parku Narodowego w otoczeniu pięknych gór.  Tu dane nam było poczuć zapach suszonego na słońcu dorsza. Nie odważyliśmy się spróbować. Na Lofotach mieliśmy również zaszczyt "skosztować" polarnego dnia. W miejscowości Gimsøy w dniu 22 czerwca słońce dla nas świeciło 24 godziny. Ani na sekundkę nie skryło się za horyzont czy chmurkę. Niesamowite - tyle można powiedzieć, oprócz tego, że nie da się spać. 
Z Lofotów zawróciliśmy do Narwiku i jak to bywa w naszym zwyczaju odwiedziliśmy cmentarz wojenny. Na cmentarzu są kwatery wojsk koalicji jak i również najeźdźców  Grób pięciu polskich żołnierzy jest obok kwatery amerykańskiej. Własnie tu w Narwiku musieliśmy zdecydować czy wracamy, czy jedziemy na Nord Kapp. Zdecydowaliśmy  że wracamy przez Szwecję do Karlskrony. Odwiedzamy Kirunę, miasta Lapończyków, stolicę IKEI, i wiele innych pięknych miejsc o wspaniałej historii i z pięknymi zabytkami. Północna Szwecja jest piękna, kolorowa i przyjazna - gdyby nie te komary. 
Czekając na prom do Gdańska zwiedziliśmy królewskie miasto Karlskrona, które nas nie zachwyciło. Trzeba się pogodzić z tym, ze południe Szwecji jest takie ....europejskie, a my byliśmy jeszcze pod wpływem wrażeń północy.Te wrażenia wpisują się w plany przyszłych podróżny - Szwecja i Finlandia, a miejscem nawrotu będzie Nord Kapp. 
Fotorelację z podróży będą zamieszczał na www.lumisfera.pl - gdzie są już pierwsze fotki. Zapraszam. 


niedziela, 3 czerwca 2012

Plany wakacyjne

Wyjątkowo późno w tym roku zabrałem się za organizowanie wyjazdu wakacyjnego. Powodów jest kilka: wydarzenia w rodzinie, praca, brak czasu, ale na pewno nie brak pomysłu. Od trzech lat w szafie czekają mapy i przewodniki i plany na wyjazd do Norwegii i Rumunii. Gdzie więc jechać?  Jakie priorytety? Marzymy o wyjeździe kamperem.  Zbieram sprzęt  i ... niczego nie da się pożyczyć bo wynajęte.
W końcu gdy znaleźliśmy pojazd, podjęliśmy decyzję - jedziemy w trójkę z Argiem do Rumunii. Dorotka już od dwóch lat nie jeździ z nami, ale i tym razem Natalia stanowczo oświadcza, że nie chce jechać - rozumiem ją - ale nie widzę powodu by nie jechała, zwłaszcza, że nie ma pracy. Przekonuje mnie do swojej decyzji stwierdzeniem bym ją nie szantażował - co zakończyło negocjacje. W tym samym czasie u Argo nasiliły się problemy z wypróżnianiem się.  Wizyta u weterynarza i diagnoza - sprawa bardzo poważna i zaawansowana - czyraczyca. Leczenie: antybiotyk sterydy i słabe rokowania. 

Psa nie możemy zabrać bo chory, Natalia nie jedzie, więc najlepszym kierunkiem na wyjazd jest Norwegia. Będzie to nasza chyba piąta wizyta w tym kraju. Plan mam taki - jedziemy wzdłuż granicy ze Szwecją na Lofoty i dalej na północ lub przez Szwecję do domu. 
Do Norwegii przyciągają nas ludzie i widoki. W 1998 roku naszym udziałem był takie klimaty:


Trochę mi żal, że tak to się poukładało. Będzie mi brakowało codziennych porannych spacerów z futrzakiem. Zostajemy też sami z Basią, zdani tylko na siebie. Co by nie powiedzieć to dzieci jakąś tam pomoc wnosiły w podróżowaniu. Nie będą to nasze wczasy wspomnieniowe, gdyż nie zamierzam podróżować którąkolwiek z tras przebytych wcześniej, no chyba, że będzie po drodze i nie da się inaczej, ale na pewno będą to wczasy  kategorii "narzeczeństwo wapniaków". Cztery tygodnie tylko nas dwoje i przyroda, krajobrazy, wędrówki piesze i trasa jaką będziemy przemierzać.  

czwartek, 31 maja 2012

Prymicje



Wpis ten należy rozpocząć od daty 26 maj 2012 w mieście Kraków w miejscu: Katedra na Wawelu, a następnie cofnąć się w czasie. 
W październiku 2008 roku swój wpis poświeciłem siostrzeńcowi Wojtkowi, który świętował obłóczyny jako student Wyższego Seminarium Duchownego Archidiecezji Krakowskiej. Do dnia poprzedzającego prymicje w jego życiu i pracy wiele się wydarzyło. Nie będę ukrywał, że śledziłem  i duchowo wspierałem Go w drodze do święceń. Uroczystości w katedrze Wawelskiej z udziałem kardynała Dziwisza to baaardzo, baaaardzo długa i podniosła uroczystość składająca się z kilku  części. Nazwał bym je: kontemplacja (diakoni leżą krzyżem), ślubowanie, przywdzianie ornatu, namaszczenie olejami świętymi i liturgia. 
Pewnie te części mają jakieś nazwy, ale nie sposób ich spamiętać. Nie ukrywam, że w uroczystości, jakże ważnej dla Wojtka, uczestniczyłem raczej jako obserwator. Może to wpływ tego, że pierwszy raz miałem przyjemność, może przez te tłumy, a może dlatego, że byłem daleko od głównych wydarzeń.



Tak było w sobotę. W niedzielę uroczystości rozpoczęły się w domu rodzinnym już księdza Wojciecha. 
Obyczaj nakazuje by rodzice udzielili błogosławieństwa wyruszającemu w daleką podróż, czy też wkraczającym na nową drogę życia. Wojtkowi błogosławieństwa udzielili rodzice, Urszula i Adam, Rodzice chrzestni, babcia.
Pod domem ks. Prymicjanta zebrali się zaproszeni goście, orkiestra dęta i oficjele, którzy staropolskim zwyczajem w procesji wyruszyli do kościoła parafialnego we Frydrychowicach. Korowód zatrzymywał się w ważnych miejscach dla Wojtka. Bardzo wzruszającym był moment wspomnienia Magdy,Agnieszki i Wojtka,  koleżanki i kolegę z klasy Wojtka, którzy tragicznie zginęli w wypadku. 
Po przejściu ponad 3 km w asyście strażaków ochotników i pięknej pogody ks. Prymicjanta i korowód, który mu towarzyszył przywitał ksiądz proboszcz Parafii Świętych Archaniołów Michała, Gabriela i Rafała ks. Józef Gwizdoń, który wprowadził księdza Wojciecha do kościoła. 
Ks. Prymicjanta oficjalnie powitali parafianie i delegacje różnych stowarzyszeń i organizacji. Jako członek rodziny miałem zarezerwowane miejsce w ławce obok babci Wojtka. W czasie Ofiarowania dopadła mnie melancholia i wzruszenie. Razem z babcią Wojtka roniliśmy łzy jak bobry. Początkowo starałem się panować nad tym, ukradkiem osuszając oczy, ale widząc, że to nie tyko mój problem dałem sobie spokój z udawanie, że jestem twardy. Jest kolosalna różnica pomiędzy tym jak przeżywałem tę uroczystość w Krakowie i we Frydrychowicach.   
 
Po zakończeniu Mszy Św. ks. Prymicjant udzielił zgromadzonym specjalnego błogosławieństwa, a później indywidualnie każdemu kto wytrwał w długiej kolejce. Chętnych nie brakowało. Świadectwem uczestnictwa w uroczystości jest obrazek przedstawiający patrona ks. Wojtka, którego sobie obrał na drogę kapłaństwa i sentencja "Ukochałem cię odwieczną miłością"  (Jr 31,3).  

Wojtek, jest drugą bliską mi osobą, która wybrała drogę kapłaństwa. Wcześniej ks. Rafałowi życzyłem by nigdy nie zapomniał skąd się wywodzi, z kim dotąd wędrował przez życie i dla kogo pracuje. Wypada mi powtórzyć te życzenia ks. Wojtkowi, a parafrazując jego sentencję życzę mu by Bóg obdarzył Go wzajemną miłością, a ludzie szacunkiem. Szczęść Boże ! 








sobota, 12 maja 2012

Szczególny maj

Wyjątkowy i szczególny był ten maj. Zaczął się od rodzinnego pikniku w Paszkówce. Hotel, w urokliwym pałacu, w którym Natalia od niedawna pracuje zorganizował piknik, na który cała nasza "spółka" się zapisała. Nasza "spółka na piknik" to Urszula, Jola, Bartek i my. Stawiliśmy się całymi rodzinami, jakże by inaczej, wszak to piknik rodzinny. Jak to na pikniku bywa raczyliśmy się potrawami z kuchni, z baru i winnej piwniczki. Dla dzieci organizatorzy nie zapewnili wiele atrakcji, ale nasi animatorzy zajęli się ich czasem. Najwięcej emocji wzbudziło losowanie nagród. Emocje te udzieliły się również dorosłym, którzy koniecznie chcieli, pragnęli, wylosować weekendowy pobyt w hotel. Kupon trafił do naszej spółki, ale niestety niekoniecznie do tych którym zależało. Wniosek z tego jest taki: należy grać w totolotka, ale do wygranej ustawić się plecami tj. "nie zależy mi". Może to jakiś sposób na przyciągnięcie  szczęścia. 
             Drugim wydarzeniem, jakie będzie przeżywać naszą rodzina, w maju A. D. 2012 to prymicje Wojtka. Planowane są na koniec maja. Urszula i Adam do tych uroczystości już od dawna się przygotowują. Jednym z elementów tych przygotowań, w zamyśle Urszuli, było wyciągnięcie ręki do Marioli i Krzysztofa w geście pojednania. Ponieważ nie byłem przy tym doniosłym fakcie, dlatego nie opiszę zdarzenia. Nie mam w swojej kolekcji zdjęcia, na którym jest to coś na cztery litery i zaczynające się na d..., to niech to zdjęcie będzie ilustracją tego co Ula zobaczyła: 

rogi, co prawda nie Minotaura, ale Marioli. Jeszcze nie tak dawno pisałem filozoficzne słowa o pielęgnacji więzi. Wychodzi na to, że pierwsza rekonstrukcja więzi to porażka konserwatora. Czy będzie kolejna?  


niedziela, 22 kwietnia 2012

Życie jak ....

Muszę zacząć filozoficznie, ponieważ nie mam zdjęcia bańki mydlanej to dla zilustrowania niech wystarczą bańki powietrza:  "życie jest jak bańka mydlana"
Do takiej wniosków skłoniły mnie refleksje przy łóżku mamy. Siedząc i patrząc na człowiek, którego zmogła choroba i jest na  granicy życia i śmierci trudno mieć mieć inny nastrój. Oczywistym tematem wszystkich rozmów jest stan zdrowia mamy i perspektyw na przyszłość. Stan zdrowia się mamy się na tyle poprawił, że mamę już wypisali ze szpitala.  W czasie jednej z wizyt w szpitalu u mamy natknąłem się na moją szwagiereczkę. Tematem rozmowy była oczywiście przyszłość mamy. Rozmowę zagaiła szwagierka, zatroskana gdzie się mama podzieje po wypisaniu ze szpitala. Zapytała o to osoba, która jest prawnym, dożywotnim opiekunem mamy. Opowiedziałem szczerze, zgodnie z moim przekonaniem: "tam gdzie zdecydujecie. Jesteście prawnymi opiekunami i to Wy macie decydujący głos. Rodzina czeka na Wasze decyzje, gdyż nie chcemy być ponownie obwiniani o to, że nie pozwalamy Wam się opiekować mamą". Na co usłyszałem coś w stylu, .. my chcemy żeby mama była w hospicjum, ale boimy się reakcji rodziny. Nie chcemy by mama była w naszym domu, bo ja się mamą nie dam rady opiekować, nasz dom to nasza oaza, a odwiedzająca rodzina zakłóci nasz mir domowy. Opowiedziałem szczerze: jakakolwiek decyzję podejmiecie ja ją uszanuję i poprę. Krzysztof niech pogada z siostrami - tylko zróbcie coś. Odpowiedź: Krzysztof nie będzie rozmawiał z "siostruniami" bo one Go omotają i omamią..... Efektem naszej rozmowy było to, że opiekunowie nic nie zrobili. Mam wróciła do swojego pokoju w "oazie". 
Ja też stałem się "ofiarą" tej rozmowy bo "siostrunie" usłyszały, że ja też optowałem za umieszczeniem mamy w hospicjum. Stan na tę chwile jest taki, że opiekunowie się nie opiekują i nie łożą na utrzymanie mamy. My staramy się jakoś zorganizować, bo mama wymaga całodziennej opieki. Całodzienna obecność w "oazie", w pokoju mamy sprawia, że ustawicznie naruszamy mir domowy. 

Nawet najtrwalsze budowle legną w gruzy jeżeli się nie dba o nie, nie pielęgnuje, konserwuje i remontuje. Nie pielęgnowane więzi między ludzkie też legną w gruzach. Czy da się je odbudować? Życie pokaże.
     





poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Dzień Gabrysi

Najważniejszy dzień  dla drugoklasisty. Gabrysia przystępuje do Pierwszej Komunii Św. Ma to miejsce w Parafii Świętych Archaniołów Michała, Gabriela i Rafała. Lokalnym zwyczajem parafii jest to, że uroczystość odbywa się w Wielki Czwartek. W tym dniu dzieci przystępują do Pierwszej Komunii Św. w asyście rodziców. Jest to uroczystość rodzinna wpisująca się w czas Świętego Triduum Paschalnego i Świąt Wielkiej Nocy. 



Główne uroczystości dla rodziny odbywają się w Wielką Niedzielę. Uczestniczyłem w tych uroczystościach i nie będę ukrywał, że łezka w oku się kręciła jak najmłodsza bratanica wkracza w dorosłe obowiązki chrześcijanina. 
Z kościołem tym związana jest cała nasza rodzina jest to kościół  w którym wszyscy przystępowaliśmy do Pierwszej Komunii Świętej - listę tę zamyka Gabrysia. 
Jak to zwykle bywa z kościoła uroczystość przeniosła się do lokalu. Tam spotkała się rodzina, kuzyni i znajomi rodziny by zasiąść przy wspólnym stole. 

Stół był ogromny bo i rodzina ogromna. Sala i wystrój raczej nie komunijny - ale który lokal w kwietniu robi komunijną dekorację sal. Nie przeszkadzało to w biesiadowaniu i rodzinnych rozmowach, które od czasu do czasu oscylowały woków choroby mamy, opieki nad nią. 


I jak to zwykle bywa najmłodsi muszą się sami organizować. Na przykład pozując do zdjęcia. Emilka uczy swoją kuzynkę jak to robić.     






Panowie by spalić energię po  kolejnym smacznym daniu rozgrywają mecz. Stół cieszył się popularnością nawet wśród starszych biesiadników. 






Dla Gabrysi był wspaniały tort i gromkie "sto lat" na stojąco. Sto lat Gabrielo w wytrwałości wierze. Sama Gabrysia zawstydzona swoją pierwszoplanową rolą oczekiwała aż fajerwerki się wypalą.  






Zamiast królowej uroczystości bardziej odpowiadał jej futbol z rówieśnikami i przyjaciółmi. 





Tak spędziliśmy razem niedzielę wielkanocną. W lany poniedziałek trzeba było spalić obfitości i smakowitości z niedzieli. Co prawda pisanie posta nie jest zbyt wielkim wysiłkiem i nadmiaru kalorii się nie pozbędę. Nie szkodzi bo jakże miło jest wspominać pyszności z wczoraj .........