niedziela, 14 grudnia 2014

Przyjaciel Argo - nasz owczarek niemiecki

Wierzyć się nie chce, ale Argo, mój owczarek niemiecki 04 listopada skończył 10 lat. W pieskim świecie - trochę innym niż nasz "pieski" - jest to tak ok 70 lat. I jak przystało na staruszka, nie dziadka, bo  nie wiem czy ma jakiś wnuków to już swoje przeszedł. 
A zaczęło się od kojca

jeszcze nieporadnych kroków, ale już przejawiający ciekawość, odwagę i upór, które sprawiły, że znalazł się w naszym domu
i szybko wziął we władanie, podłogę, kanapę i nasze serca. Co nie oznaczało, że młodzian nie musiał iść do szkoły. To było "przedszkole dla 6 miesięcznego szczeniaka, a dla nas szkoła przetrwania

Był pojętnym uczniem, a Pan Marek, międzynarodowy sędzia psów pracujących chwalił go za postępy w nauce. To nas zachęciło do posłania go na studia, na których zaliczył dwa fakultety. 
Jeden z wynikiem celującym drugi "jako takim". Podobno przeze mnie, więc odsunięto mnie od treningu. Tak czy inaczej Argo był sobą, ważniejsze było to, co jest obok niż to, co ma zrobić. Efekt: Pani na komendę "do mnie" podchodzi do psa, bo ten rozgląda się za Panem. Można rzec, że szkoły poszły na marne, bo liczyła się zabawa, 
zamiłowanie do kąpieli wodnych i podróży dalekich i bliskich z Panem i samotnie
Aportowania z pewną opcją, że rzucony aport nie dotrze do rzucającego oraz aportowanie ekstremalnego w poszukiwaniu magicznego kamienia gdzieś na dnie
 oraz .............
wylegiwania się na kanapie. Ze szkoleń pozostało tylko "robię co chcę". Tak czy inaczej wyrósł z niego piękny owczarek, wierny oddany, uparty i ciekawy świata. 


I takiego Arga mam do dziś. Przyjaciela z posiwiałą brodą, czyraczycą, rożnymi starczymi infekcjami, chorymi stawami, porcją antybiotyków każdego dnia, ale wciąż wierny, gotowy bronić swojego Pana, trwający na posterunku i uwielbiający jak się go gila po brzuch i po grzbiecie. 






sobota, 8 listopada 2014

Basia rezygnuje

Temat, tytuł tego posta założyłem w 2013 roku i myślałem, że nigdy do niego nie wrócę.
Ale mama ponownie ciężko zachorowała. Obustronne zapalenie płuc, krwotok wewnętrzny Wydawało się, że mama tego kryzysu nie przetrzyma. Bo to i wiek i stan zdrowia. Lekarz, karetka pogotowia i szpital, a w chwilę później Basia przy łożu szpitalnym mamy. Wszystko jawiło się w czarnych kolorach.
Po południu w szpitalu zjawili się wszyscy, siostry, bracia, szwagierki, szwagrowie, wnuczęta. Siostry, tak jak w takich sytuacjach wcześniej bywało, obstawiły węzgłowie szpitalnego łóżka. Szwagierki i Basia stały w nogach łóżka i nieśmiało podejmowały próby pomocy. 
W szpitalnej sali było ciasno. Panowie, którzy przybyli do szpitala stali całkiem z boku, na ogół na korytarzu. I ta cisza......, pociąganie nosami i wycieranie łez zwiastowało, co najgorsze. 


Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Mama wróciła do domu. Basia dalej spędzała
większość dnia przy mamie. Aż tu nagle zwrot - w naszym domu płacz, złość i uraza, uczucie zawodu, lekceważenia i poniżenia. Poszło o dzień wypłaty dla opiekunek i prawo jazdy, które Basia zdawała 6 razy.        
Skończyło się tak, że Basia postanowiła nie chodzić do mamy, przyrzekła sobie i mnie,
że nie będzie zajmować się opiekunkami. "Będę tylko chodzić na dyżury i robić pranie" - takim postanowieniem zakończyliśmy dyskusję i nieustający płacz nad urażoną dumą
i ambicją. Przystałem na to, bo byłem pewien, że nie wytrwa w tym postanowieniu zbyt długo, bo  opiekuje się mama najlepiej jak potrafi i 
nie z musu, lecza z potrzeby serca. Sytuacja to, a właściwie rozmowa, zaburzyła w nas obraz poczucia wartości.  
Przetrwałem, przetrwaliśmy zawirowania. Dla otarcia łez i ku pocieszeniu zacząłem
myśleć o feriach zimowy. Co prawda dopiero co wróciliśmy z urlopu z Rumunii,
ale uznałem, że trzeba zaszaleć. Urlop w Rumunii spędziliśmy na "wysiłku", więc teraz warto by poleniuchować. 

 Tak czy inaczej, plan zrobiłem, na realizację jest jeszcze czas, wszak dopiero październik, a ferie będą w lutym. Mam czas............ 

niedziela, 5 października 2014

Wakacje z obawami

Dlaczego wakacje z obawami?  Bo w tym roku, po dwóch latach planowania, wybraliśmy
się z Basią do Rumunii. Ale to nie powód do obaw! To wiemy dzisiaj. Obawy stwarzały "legendy" o tym kraju. "Legendy" w cudzysłowie bo Rumunia okazała się krajem gościnnym, przyjaznym, sympatycznym i ciepłym. Nie będę opisywał naszej trasy, widoków i zabytków bo to nie zamierzam pisać przewodnika.  Refleksje i obserwacje po podróży? Proszę bardzo - mam nadzieję, że nie zostaną uznane za komentarze. 

Trasę dojazdową zaplanowałem przez Słowację i Węgry. Biorąc pod uwagę moją zdolność do nadkładania drogi i unikania autostrad kraje te nie zachwyciły, no może poza winnicami na węgierskim winnym szklaku, a zwłaszcza te w okolicach miasta Tokaj.


Drogi niezbyt dobre, krajobrazowo marnie, infrastruktura drogowa jest nijaka. W drodze powrotnej okazało się, że jest tam więcej radarów i policyjnych patroli niż w Polsce. 
Z Basią uznaliśmy, że kraje te bijemy na głowę drogami, infrastrukturą, krajobrazami, rewitalizacją miast. 
Jak będzie w Rumunii?



Pierwsze miasto jakie odwiedziliśmy to Satu Mare. Już na pierwszym skrzyżowaniu otwieraliśmy okno by "pozbyć" się ręki wyciągniętej po jałmużnę. Basia była przerażona. Co będzie jak wyjdziemy z samochodu? Miejsce parkingowe trudno było znaleźć, bo samochodów dużo. Spodziewałem się, że ludzie w Rumunii jeżdżą starymi Daciami, a tymczasem wokół Mecedesy, BMW, Golfy i inne uznane marki.Takie marki są powszechne również w najbardziej zapadłych wioskach. Niech nikt nie sądzi, że to stare modele czy roczniki.
Ryneczek w Satu Mare ukazał się nam pięknie odnowiony, czysty, nowoczesny.

Nie zabrakło śladów niedalekiej przeszłości w postaci monumentalnej budowli. Osób proszących o jałmużnę później nie spotykaliśmy, nauczyliśmy się unikać ich natręctwa. Z cała pewnością możemy powiedzieć, że w większości żebrzą tamtejsi Romowie. 



Inne zabytki: synagoga, kościół katolicki, bazylika prawosławna są pięknie odnowione i co najważniejsze, nie są zamknięte przed odwiedzającymi. Odwiedziliśmy jeszcze kilka dużych miast, ale nas nie zachwyciły. Urok Rumunii leży w małych miasteczkach i na prowincji.






Może to wynika z pory roku w jakiej byliśmy w Rumunii (wrzesień), ale ilości obiektów remontowanych trochę nam przeszkadzała. Bo albo nie można było wejść albo było ograniczenie zwiedzania. Tak było np. w Sapatanie, gdzie można zobaczyć oprócz wesołego cmentarza piękny stary monastyr, który był w trakcie renowacji. Ale ... był otwarty nie tylko dla turystów, dla wiernych również.

Pisząc o środkach transportu nie można nie wspomnieć o wszechobecnych na drogach, poza dużymi miastami, furmankach. Wożą nimi wszystko, a konie pracują tam bardzo ciężko. 
Na furkach zasiadają wszystkie pokolenia.




Zaprzęgi zniknęły z naszych dróg i zapewne niewielu dzisiaj pamięta stukot podków po kamieniach, zapach i ślad jaki zostawiały po sobie na drodze. W Rumunii te wspomnienia odżywają - ale aby je przeżyć trzeba się spieszyć. Tak samo trzeba się spieszyć by zobaczyć na ulicy ludzi w tradycyjnych, pisząc po naszemu, ludowych strojach.



W Rumunii zaskoczyło nas to, że kraj, który miał tak ciężkiego i totalitarnego władce ma tyle aktywnych kościołów, klasztorów, meczetów. W każdej miejscowości, małej czy dużej, jest co najmniej jedno miejsce kultu. Bardzo dużo klastrów pachnie jeszcze nowością i świeżą farbą po renowacji. Rozrzut wiekowy tych budowli jest bardzo duży. 
Ten był zbudowany w XII wieku:

A ten XXI wieku, jeszcze na etapie dekorowania. Rożnicę widać gołym okiem, ale też są wielkie podobieństwa:  



Trzeba też zauważyć, że miejsca kultu nie są puste lub tylko odwiedzane przez turystów. Wszędzie spotykaliśmy ludzi gorliwie się modlących, co bardzo kontrastowało z tym, że trudno było się zorientować, że jest niedziela, bo ludek był w ten dzień bardzo zapracowany. Nie będę opowiadał o urokach malowanych monastyrów, bo miejsc w których opisuje się je jest bardzo dużo.

Mówiąc o Rumunii nie sposób nie wspomnieć o Drakuli i zamkach z nim związanych,
i o zamkach i pałacach, które w niezliczonej przez nas ilości spotkaliśmy na szlaku naszej wędrówki. Najładniejsze? Są dwa:


Pierwszy to pałac w Sinaia,
Drugi to zamek w Hunedoara

Zwiedzanie tych i innych miejsc to czysta przyjemność, zwłaszcza we wrześniu. 

Po drodze zwiedziliśmy wiele przygodnych miejsc, nie opisanych w przewodnikach - warto więc się nie spieszyć, by nie przeoczyć takich widoków.



Zamki i widoki to jedna sprawa, a druga
to ludzie, którzy je "obsługują". Przesympatyczni w każdym miejscu 

i w każdej sprawie. 

Post ten rozciąga się mi okropnie,
wszak rozpoczynam go już trzeci raz, nie mam koncepcji jego zawartości zwłaszcza, że nie wszyscy mogą mieć tyle cierpliwości, by go w całości przeczytać. Kończąc nie sposób nie wspomnieć o krajobrazach, pomnikach przyrody, parkach narodowych 
i innych urokliwych miejscach.

Krajobrazy nie można porównać do żadnego innego kraju. Przykłady od nieudolnego fotografa? Proszę bardzo....






Na szlaku w górach Rodmańskich










Most na zaporze wodnej Bisaz














Przełącz Bisaz w najwęższym miejscu. Przejazd przez przełęcz dostarcza porcję emocji, zwłaszcza jak się jedzie dużym samochodem 







Busteni, ostańce na szlaku.












Wulkany błotne w Paclele Moci.


Plaża w Novadari koło Constanta














Trasa Tranfogarska. Niestety mgła w dalszej cześć wspinaczki pozbawiła nas najpiękniejszych widoków, ale i tak było czym się zachwycać.










Rezerwat Cheile Terzii. Raj dla wspinaczy skałkowych.













Widok na  Rimetea 

z wierzchołka Skały Szeklerow. Trudna wspinaczka, wielka nagroda za trud. 












Ponoarele - fantastyczne groty i zjawiskowe zmienne jeziora.


Może te zdjęcia pokazują sztampowe, wszystkim  znane  miejsca w Rumunii.

My spędziliśmy tam prawie miesiąc. Nie wspomniałem o delcie Dunaju i o wielu miejscach, w których byliśmy. Najważniejszej jest to, że spotkaliśmy tam serdecznych przyjaznych ludzi gotowych do pomocy, pracowitych, szczerych i uczciwych.

Co było jeszcze fajnego w tym wyjeździe? To, że spędziliśmy razem z Basią fantastyczny miesiąc, sami w przyjaznym otoczeniu, poświęcając się wyłącznie trudowi podróżowaniu 
i sobie wzajemnie.
      

sobota, 16 sierpnia 2014

Koralowa rocznica

Życie pisze dziwne scenariusze. Kilka tygodni temu Natalia z Łukaszem postanowili,
że będą razem szli przez życie, nam właśnie stuknęło 35 lat wspólnej wędrówki. Zaczęło się ślubem w kościele parafialnym w Wadowicach 25 sierpnia 1979. 

Byliśmy wtedy piękni i młodzi - nieprawdaż? Niestety, nie było wtedy jeszcze fotografii cyfrowej, a fotografia kolorowa raczkowała tak samo jak telewizja kolorowa. Nie było telefonów komórkowych i Internetu. Była miłość dwojga ludzi i wspólna praca, wspólne plany. Razem z Basią pracowaliśmy w jednym zakładzie i wkrótce dostaliśmy  mieszkanie - dwa pokoje, kuchnia, łazienka - razem 37 m kw. 

Mebelki kupiliśmy na kredyt dla młodych małżeństw i z oszczędności. Stać nas było na coroczny urlop pod namiotem. Po ośmiu latach starań i oczekiwań do małego
pokoju wstawiliśmy łóżeczko dziecinne, gdyż na świat 20 X 1987 przyszła Natalia. 

Na Dorotkę już tak długo nie czekaliśmy bo kolejne łóżeczko w małym pokoju musiało być gotowe do zasiedlenia już od 24 IV 1990
Zaliczyliśmy 35 lat wspólnego życia. Lat dzielenia się wszystkim, radością, troskami, pracą. Były "ciche dni" i dni gwarne, radosne i pełne miłości. Dni wspólnej pracy, zabawy
i wypoczynku. Zaraziłem Basię wypoczynkiem pod namiotem . Pierwszy wypad był w 1883, a pierwszy biwak na dziko nad jeziorem Rożnowskim. Po tym biwaku musiałem obiecać,
że nigdy więcej nie będziemy biwakować na dziko - obiecałem i dotrzymałem. 
Później zamieniliśmy motocykl marki CZ 350 na samochód Fiat 125, a w namiocie też robiło się coraz ciaśniej.

Przez piętnaście lat tylko Polska była terenem naszych wędrówek. Podróże zagraniczne również z namiotem zaczęliśmy od 1998 od Norwegii, do której często wracamy.
Życie zatacza krąg, bo znowu podróżujemy we dwoje, choć już nie motocyklem.
Czas niesamowicie pędzi do przodu. Jakiś rok temu myślałem o tej rocznice, o jej uczczeniu, że zrobimy imprezę dla rodziny, zabawę na świeżym powietrzu. Z tych planów nic nie wyszło. Skończyło się na uroczystym obiedzie z dziećmi. Dostaliśmy od dzieci wspaniały ekspres do kawy. Ja i Basia uczciliśmy tę rocznicę po swojemu, tak jak każdą wcześniejszą rocznicę. Zamiast prezentów i kwiatów teraz i przez te 35 lat obdarowujemy się wzajemnie sercem i miłością 
i wspólnie spędzonymi chwilami ......

    

sobota, 2 sierpnia 2014

Wola bycia razem

Taką wolę w dniu 26 lipca wyrazili Natalia i Łukasz w obecności rodziców . Może nie do końca to prawda, bo Natalia pierścionek już wcześniej dostała. Z tego co wróble ćwierkają to chyba na wycieczce w Pieninach. My rodzice w sobotę zostaliśmy o tej woli poinformowani. 
Czułem, że się coś świeci, bo Natalia powiedziała, że zaprasza mamę Łukasza. Na początku myślałem, że to tak z "okazji ładnej soboty" zabezpieczyłem się w aparat fotograficzny i gdy oboje stanęli przed nami pstryknęłam zdjęcie. 
Jak widać mogłem się nie spodziewać, że będzie to tak ważne spotkanie. Nie było patosu i blichtru, była za to piękna prośba Łukasza o rękę Natalii. Było również nasze zaskoczenie i niewiedza co robić, jak się zachować. Basia strzeliła, że musi się zastanowić, ja nie pamiętam, ale już narzeczonych serdecznie uściskałem. Mamuśki z tej okazji otrzymały kwiaty, ja swój ulubiony koniaczek.
Mam nadzieję, że młodzi nie będą mieli nam za złe tego zachowania i tych fotek umieszczonych w blogu. Później przy lampce wina dyskusja zeszła na plany narzeczonych. Dowiedzieliśmy się, że ślub i wesele będą 10 października 2015. To też też dla mnie kłopot, bo wszem i wobec rozpowiadam, że nie będę robił wesela. I teraz mam kłopot. Na razie stanęło, że młodzi sami sobie go organizują. To jakieś wyjście z kłopotu. 
Była okazja poznać mamę Łukasza, bardzo sympatyczna, stateczna i chyba z bogatym doświadczeniem życiowym osoba. Nie było to dla niej pierwsze takie wydarzenie, bo Łukasz nie jest tym, który pierwszy z jej dzieci się żeni - w przeciwieństwie do nas i Natalii.  Tak czy inaczej mama Łukasza również przeżywała to co się wydarzyło. Co uwieczniłem tak. 
W ostatnim poście medytowałem nad tym, że coś w moim życiu dzieje się ostami raz. Tym razem medytuję nad tym, że coś w moim życiu dzieje się pierwszy raz i zapewne nie ostatni. Przede mną świetlana przyszłość - ktoś wątpi? A ten kwiat dla młodych z okazji .. 
ich narzeczeństwa. 

sobota, 12 lipca 2014

Absolutorium Dorotki

Właściwie to powinienem post zatytułować Absolutorium Doroty, bo moja latorośl nie lubi zdrobnień. Post ten powinien zamieścić z datą 30 czerwca 2014, bo wtedy ta ważna uroczystość się odbyła. Jej miejsce to Poznań, aula uniwersytecka znana nam z absolutorium Natalii (tu: http://seek-info.blogspot.com/2012/01/absolutorium-natalii.html). W piątek oddaliśmy samochód, którym podróżowaliśmy wokół Alp, a w sobotę rano trzeba był "grzać" do Poznania, by zdążyć na 12,  na rozpoczęcie uroczystości. Atmosfera pod aulą podniosła i radosna.   
Jedni już się cieszyli, bo zakończyli studia, inni tak jak my czekaliśmy na ten podniosły moment. Ja,  czułem się już weteranem tych uroczystości, więc przysiadłem na kamieniu od pomnikiem i obserwowałem: a to wycieczkę pod pomnikiem, a to młodzież,
która zabawiała się rzucaniem biretem. Moje panie poszły się upiększać.  

Wyciągnąłem wniosek z ostatniej wizyty w tej auli i wyszukałem nowe miejsce dla ciebie i Basi - na balkonie vis a vis sceny. Było to dobre miejsce i złe miejsce. Dobre bo na wprost, złe bo dalekie. 
Po wejście na salę władz uczelni nastąpiły przemowy: 
ciekawe i merytoryczne, jak przystało na ekonomistów. U Natalii w tym momencie przedstawiana była świetlana przyszłość, bo jesteście absolwentami UAN , u Doroty,
w jednym zdaniu można zawrzeć wystąpienie Pana Rektora: staraliśmy się przekazać Wam dużo wiedzy, od Was zależy jak ją spożytkujecie. Była barwna i kwiecista przemowa przedstawiciela absolwentów, podziękowania dla rodziców absolwentów, podziękowania i kwiaty dla profesorów połączone z radosnymi oklaskami. 
Był występ chóru i solowy występ artystki śpiewaczki, również absolwentki UE. Nie zapamiętałem nazwiska ( za co Panią przepraszam). Występ się podobał, jak widać na załączonym obrazku nie tylko mnie.  
Po występach przyszedł czas na kulminacyjny moment - odebranie zaświadczenia
o uzyskaniu absolutorium, czyli zakończeniu edukacji. Studenci, jeszcze, w szyku uporządkowanym podchodzili do stolika rektorskiego,
by obesrać dokument, 
  uścisnąć dłoń Pana Rektora, zrobić kilka kroków, pokłonić się władzom uczelni
i przenieść pompon biretu z lewej na prawą stronę, na znak, że od tej chwili jest się Absolwentem.  Staremu ojcu łza się w oku zakręciła, ręce zadrżały i fotka wyszła jak wyszła.  No cóż na starość robię się bardziej miękki. 
Gdy "dzieło" przeobrażenia w Absolwenta dokonało się dla wszystkich studentów wspólnie został odśpiewany  hymn Gaudeamus Igitur, choć określenie "wspólne" jest na wyrost. Gdy przebrzmiały słowa hymnu była chwila dla fotoreporterów, 
a gdy władze uczelni odpuścili salę stało się to na co student i rodzic czeka 5 lat. 
Birety poszły w górę! I łza w ojcowskim oku znowu się zakręciła. Wspomniałem jak 5 lat temu odwoziłem Dorotę na stancję do Poznania. Ech, te wspomnienia. 
Przed zejściem z mojego stanowiska obserwacyjnego zrobiłem zdjęcie auli, którą powolutku opuszczali absolwenci i goście. I znowu mnie naszło - zapewne już nigdy tu nie będę. Jestem tu ostatni raz w życiu. To słowo "ostatni"  coraz częściej przychodzi
mi na myśl - chyba się starzeję. Ale może kiedyś tu będę na na zaproszenie wnuczka
lub wnuczki. Co prawda nie mam ich jeszcze, ale może kiedyś? 
Jak tradycja każe, były wspólne zdjęcia, nieciekawe - nie lubię pozowanych fotek.
I jak na taka uroczystość przystało uroczysty obiad w Wiśniowym Sadzie. 
Przed przystawka było rozpakowanie prezentów. Znowu się wzruszyłem z łezką w oku.
Basia się we mnie wpatrywała i musiałem się ukrywać za korpusem aparatu fotograficznego. To moje wzruszenie było następstwem wzruszeniowa Doroty. 
No cóż, po raz kolejny mnie naszło, na chwileczkę, że to jest ostatnia okazja do przeżywania takich wzruszeń. Oby nie!