czwartek, 21 maja 2009

Wesela Sabiny i Pawła

Sabina jest moją siostrzenicą, a Paweł znajomym i współpracownikiem od wielu, wielu lat. Mogę napisać, że ten post to dalszy ciąg sagi pt. "Najnowszy trend". W sierpniu kolejne zaślubiny, tym razem siostrzenicy Barbary.
Sabina i Paweł zawarli sakramentalny związek małżeński 16 maja 2009 w maleńkim
kościółku z Zawadce, ale ślub był wielki za sprawą księdza, który im go udzielał. Normalnie ceremoniał złożenia przysięgi i udzielenia sakramentu trwa, no powiedzmy, góra 10 minut.


W tym przypadku, główni aktorzy, byli głównymi, przez większą część nabożeństwa, które trwało ok. 60 minut. Nie jestem miłośnikiem "bizancjum" w uroczystościach, to fakt, ale w przypadku ślubu Sabiny i Pawła ksiądz improwizując, nadał tej uroczystości inny, wyższy wymiar - Młoda Para przyszła "do" i była "na" ołtarzu. Ja miałem wrażenie, że Młoda Para jest najważniejsza, w tej ceremonii, a ksiądz jest sługą bożym skromnie, z oddaniem, wypełniającym swoją powinność, swoje powołanie. Niech o tym świadczą zdjęcia obok.
Młodzi brali czynny udział w obrzędzie zaślubin, jakżeby inaczej. Ja robiłem zdjęcia, ale w "międzyczasie" wymyśliłem, że wszystko można zrobić inaczej, że każdej pracy można się poświęcić, że wszystko można robić z sercem, i w każdej pracy można odejść od rutyny i sztywnego ceremoniału. Było uroczyście i rodzinne, a na zewnątrz świątyni, w przeciwieństwie do mojego nastroju było pochmurni i deszczowo, ale mnie nie było smutno. Może dlatego, że ceremonia zaślubin była taka radosna, może dlatego, że spotkałem równie zadowolonych znajomych, a może jedno i drugie.


Było już o zaślubinach, teraz o zabawie. Ten radosny nastrój przeniósł się na salę balową. Nowożeńcy do ostatniej chwili coś ustalali. Może "strategię" zabawy, może jak rzucić kieliszki by nie trafić w muzyka, a może..... , może powiedzą mi kiedyś o czym rozmawiali przed toastem powitalnym. Toast wzniesiony, kieliszki rozbiły się i był pierwszy nieśmiały pocałunek na zawołanie gości - "gorzko". Biedni ci nowożeńcy, jeszcze nie wiedzą co ich czeka do rana.






Wśród weselnych gości byli bardzo młodzi, młodzi, starsi i staruszkowie. Babcia Pana Młodego niedługo "zaliczy" sto lat.Odśpiewany dla niej, przez gości weselnych, toast brzmiał "dwieście lat". Dla tych najmłodszych były "kaczuszki" w wydaniu wszechpokoleniowym. Gabrysia, moja siostrzenica, wytrwała z rodzicami i wujkami tylko przez czas składania życzeń nowożeńcom. Później była zabawa przy świetnym zespole muzycznym, co wypowiadam (piszę) z całą powagą i bez schlebiania. Byli świetni. Bawiliśmy się w parach, solo i zespołowo - wszyscy razem w jednym rytmie. O tak jak niżej:




Trzymałem wtedy aparat i nie mogłem chwycić za kolanko i pośladek. Szkoda, ale coś za coś - nie miałbym tych zdjęć.



Oczywiście były i tańce dedykowane - solowe - dla młodej pary, rodziców, starostów, dla gości weselnych. Był konkurs tańca, który wygrała para starostów, głosami, właściwie okrzykami, swojego fan clubu. Nagrodą był expres - ...przeterminowany "Super Expres". To zdjęcie obok zatytułowałem "jeszcze nie było oczepin, a już Go owinęła wokół welonu". No cóż, w szalonym tańcu wszystko może się zdarzyć.


Zabawa była przednia, nie tylko na parkiecie, ale i przy stolikach. Moje zadowolenie z zabawy porównam do zadowolenia Sabiny z dłuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuugiego pocałunku zaserwowanego jej przez Pawła na gromkie GORZKO wykrzyczane przez gości weselnych.
Sabinie i Pawłowi życzę samych szczęśliwych i radosnych chwil (,co najmniej tak radosnych jak te w dniu ślubu), a moim współbiesiadnikom dziękuję za wspaniałą zabawę.

piątek, 15 maja 2009

Matura

Matura - oczywiście nie moja, jestem za stary na te nowoczesne wynalazki naukowe i dydaktyczna, lecz Doroty. Przygotowania do matury klasyczne: nauka, studniówka, nauka, nauka, ... itd itd. Ilość czasu jaki Dorota poświęcała na przygotowanie się do matury mnie przerażała. Całymi dniami nie wychodziła z pokoju łącząc bieżącą naukę z zadanymi powtórkami i własnymi zadaniami zadanymi przez ambicję. A ambicja nakazywała jej zdać jak najlepiej by dostać się na wymarzoną uczelnie i kierunek studiów. Też zdawałem maturę i przygotowywałem się do niej intensywnie od stycznia, ale miałem również czas na wyjście z kolegami (mieszkałem w internacie) do miasta na piwko i na inne młodzieżowe przyjemności. W roku a.d 2009 maturzyście nie mieli na to czasu - przynajmniej ci których znam.
Te obserwację to nic w porównaniu z tym co było w trakcie egzaminów. Nauka do ostatnich minut (,że też nikt ich nie nauczył jak mają się uczyć - nam ciągle tłumaczono, żeby się nie uczyć do ostatniej chwili, żeby być wypoczętym, zrelaksowanym itd.), później stres, biegunka, lament, że się nic nie umie. Ja się nie dziwiłem tym reakcjom - przy takiej metodyce przygotowań? Jak próbowałem tłumaczyć, że tak się nie da, reakcją było ... - szkoda wspominać.
Po egzaminie było jeszcze gorzej - "coś napisałam", lament: " ....mam źle", jęki: "... wszystko mam źle" itd.itd..
Dzisiaj z perspektywy kilku dni zastanawiam się: kto był bardziej narażony na warunki szkodliwe współczesnej matury - maturzysta czy rodzice? Myślę, że rodzice, którzy musieli przebywać w "naładowanej atmosferze". Moja matura była bezstresowa - zarówno dla mnie jak i moich rodziców. Tak czy inaczej mam nadzieję, że efekt będzie diametralnie odwrotny do własnych ocen maturzystki i będzie proporcjonalny do kwadratu czasu poświęconego na naukę, czego życzę, Dorotce i całej braci maturalnej, z całego serca. Za "moich czasów" to chyba wszystko było prostsze.