środa, 2 lipca 2014

La Salette

Krzyczeć chciało mi się w czasie tego postoju nad jeziorem bodeńskim, bo tłok na drodze, jazda dla samej jazdy i świadomość upływającego czasu. Mój plan podróży
zakładał, że na tym etapie ominę Szwajcarię, ale czas... czas. Szybka decyzja, zakup
szwajcarskiej winietki niestety można tylko na rok i nowa trasa Zurich, Bern, Lusanne, Genewa, Annecy, Chambery, Grenoble. A wszystko to autostradami, których nie cierpię.
Za Grenoble wjeżdża się na Drogę Napoleona. Dziurawa, ale urokliwa. Postanawiamy,
że w drodze powrotnej zatrzymamy się na jednym z parkingów nad uroczymi jeziorkami.
W miejscowości Corps wjeżdżamy na lokalną drogę. Wiedziałem, że będzie trudno,
ale żeby aż tak. W samochodzie ustają nasze rozmowy o rozwodach aktorów, o naszych planach i o bliskich i znajomych. Ja się koncentruję na prowadzeniu samochodu, a Basia na opanowani strachu. Nagrodą jest przepiękne ciche miejsce - La Salette. Znajdujemy miejsca na zaparkowanie samochodu i ruszamy odreagować. 

Jesteśmy na wysokości ok. 1800 m. Czyste powietrze uderza w nasze płuca. Ponieważ przyjechaliśmy wczesnym popołudniem ruszamy na rekonesans wokół sanktuarium. 
Zwiedzamy bazylikę
bardzo skromną w wystroju. Później dowiedzieliśmy się, że celowo wota i inne dekoracje zostały przeniesione do podziemnego muzeum, by nie rozpraszać w modlitwie. W czasie spaceru spotykamy księdza Bogdana rezydującego w sanktuarium, który ułatwił nam rozeznanie się w terenie.
Wieczorem uczestniczymy w procesji maryjnej. Nabożeństwo celebrowane jest w kilku językach. W dniach naszego pobytu był to francuski, frankofoński, włoski i polski. Sanktuarium słynie głównie z cudów nawróceń i uzdrowień duchowych. Nie znajdzie się tu straganów, bud z pamiątkami, tłumów, zgiełku, hałasu i kiczu.  

Kolejnego dnia przywitał nas piękny ranek, rześkie powietrze i świąteczny czas. W dolinie dzwoniły dzwony, beczały kozy i barany, a w sanktuarium szykowali się do procesji Bożego Ciała, które we Francji obchodzi się w niedzielę. Ksiądz Bogdan dla nas i jeszcze dwojga polskich wolontariuszy odprawił kameralna mszę Św. Razem z Basią po przebraniu się i spakowaniu plecaków ruszyliśmy w góry. Cel to  La Gargas - góra o wysokości 2800 m n.p.m. Zatrzymywaliśmy się co parę kroków chłonąc widoki i ... czyste alpejskie powietrze. 
 To jest szczyt góry. 
A to widok z La Gargas na sanktuarium. Jeżeli dobry wiatr Was tu przywiedzie nie rezygnujcie z tego wejścia. Jest łatwo. 
W górę fotografowałem widoki, w dół kwiaty i roślinność alpejską. Gargas z "dolnego" poziomu prezentuje się tak.  
Alpy są cudowne, góry są cudowne - chce się krzyczeć. Zmęczeni wspinaczką szykujemy
się do niedzielnej procesji z lampionami i do wyjazdu. Droga powrotna równie trudna jak ta w górę, obawa mijanki z autokarem bo wąsko i stromo. Mijamy cmentarzyk wojenny
żołnierzy kanadyjskich, szukamy miejsca wypadku polskiego autokary i w końcu skręcamy w drogę przez doliny alpejskie w kierunku Szwajcarii. Piękniejszej trasy jeszcze nie zaliczyliśmy. Widoki, że pierś zatykało i słów brakowało.  

Głębokie doliny alpejskie, kręte drogi, świetna pogoda i my. Podjazdy nie były trudne,
ale w czasie zjazdów hamulce się grzały. 
W końcu dotarliśmy pod szczyt Mont Blanc, który jak zawsze zasłaniały chmury.
Z miejsca, z którego robiłem to zdjęcie, do szczytu jest bardzo, bardzo daleko, ale nie wypada nie wspomnieć, że byliśmy w pobliżu. 
Najbliżej do naszego punktu etapowego, do którego zmierzaliśmy, było przez  przełęcz Furka. Jeszcze kilka zdań temu pisałem o wrażeniach w alpach francuskich. Na tym odcinku to się dopiero działo ! Przed wjazdem na przełącz zatrzymaliśmy się w miejscowości Reckingen - miasto, osada skansen można rzec, gdyby nie to, że w dolinie wszystkie takie były. Drewniane, w otoczeniu gór i łąk. Jak dla mnie typowa Szwajcaria,  
 kraj w którym wszyscy są równi. 

Przez prawie pół dnia włóczyliśmy się po miasteczku, w którym jedynym całkowicie murowanym budynkiem był kościół. Przeszła mi przez głowę myśl, dlaczego w Polsce
nasze górskie i podgórskie miasteczka i miejscowości zatraciły swój regionalizm (kiedyś pisałem o Wiśle). 
Po tych przyjemnościach nastała ciężka i długa wspinaczka po serpentynach na przełącz 
Furka, gdzie na wysokości 2436 m n.p.m zastała nas zima. Nie, to myśmy zastali zimę. 


Sesja zdjęciowa i zjazd na kolejną przełącz Oberal (2046 m n.p.m), a tam latarnia morska. Może kiedyś tu było morze, może. 
Musiałem przyspieszyć i po dotarciu do cywilizacji wjechaliśmy na autostradę, by jak najszybciej dotrzeć do Melk. W tej miejscowości chcieliśmy zwiedzić barokowy klasztor Opactwa Benedyktynów. Zaczęliśmy od małego muzeum, klasztornych komnat,  
 zwracając uwagę na bogato zdobione sufity, 
bogatej w stare i opasłe wolumeny biblioteki. Są to jedyne pomieszczenia, w których było widać ochronę i nie było wolno pstrykać zdjęć.W opactwie aktualnie znajduje się niepubliczna szkoła, w której uczy się ok. 800 uczniów.  
Kościół pod wezwaniem św. Piotra i św. Pawła otoczony jest krużgankami, które tworzą klimat klasztoru, zamkniętej przestrzeni. Uwielbiam włóczenie się takimi "szlakami", zwłaszcza w czasie gdy nie ma tam nikogo oprócz mnie. Sam kościół, mnie nie powalił. Barok jak barok, kipiący złotem, ekspresją, ruchem, emocjami i .....długo by wyliczać.   
Na koniec, po 6 godzinnym zwiedzaniu i podziwianiu ogrodów opactwa zjedliśmy w klasztornej (a może w przyklasztornej) restauracji pyszny obiad i regionalny deser  

i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Musimy się spieszyć. bo czeka nas bardzo ważne wydarzenie. I znowu się muszę spieszyć! Długo jeszcze? 

Brak komentarzy: