niedziela, 8 czerwca 2014

Dzien' Dziecka

Dzień Dziecka, jako ojciec to chyba się nie popisałem. Bo nic z tej okazji moje dzieci nie otrzymały. Ale czy to oznacza, że jestem niedobrym ojcem? Może odpowiedź będzie samousprawiedliwieniem, ale moje dzieci mają Dzień Dziecka na co dzień. Codziennie dostają prezenty z tego, co z Basią wypracowaliśmy. Studia, stancja w pokoju jednoosobowym, zaopatrzenie, kieszonkowe, wakacje w kraju i za granicą. O nic
z konieczności nie trzeba się starać. Co z tych  najmłodszych lat zapamiętają ? 

Moje dzieciństwo, rocznik 56 , to wspomnienia, które nigdy już nie wrócą. Dom rodzinny, jeden pokój, wspólne mieszkanie z dziadkami, kąpiel w balii, ubikacja na podwórku. Mroźne zimy i długie wieczory przy rozgrzanym do czerwoności piecyku. Tata i dziadek   ostrzyli brzytwy na pasku i snuli plany na wiosnę. Mielenie zboża na żarnach i smak zacierki z zimnym mlekiem z rannego udoju, to też zapach i smak jaki zapamiętałem z długich zimowych wieczorów. 
Zimy były bardzo mroźne i długie, zaspy ogromne, zasypane drogi, które odśnieżał konny zaprzęg i po których jeździły tylko sanie ciągnięte przez zaprzęgi konne. Jazda na gapę za takimi saniami to też było wyzwanie, bo można był oberwać batem od woźnicy. Pamiętam sad, który pielęgnował dziadek, a w nim jabłka: Renety, Jakubówki, Grochówki, czereśnie, wiśnie, porzeczki, maliny i truskawki oraz winogron. 
Latem sad dziadka był naszą stołówką. Mam wołała na obiad, który na ogół był jednodaniowy. Składał się z ziemniaków i kwaśnego mleka. Nazywaliśmy go królewskim. Jak zgłodnieliśmy to zawsze pod ręka był chleb, pieczony w piecu chlebowym,  z cukrem i śmietaną i owoce z sadu - ale te trzeba sobie było zorganizować. Czasem również z sadów sąsiadów. 
Po wodę chodziło się z wiadrem do studni, która latem służyła za lodówkę. Babcia,
a później mama chłodziła w niej mleko by się nie skwasiło. Studnia w najstarszej wersji jaką pamiętam miała żuraw. 

Moje dzieciństwo, jakie powraca w pamięci, to nie tylko wałkonienie się w sadzie, ale również praca.  Praca w gospodarstwie dziadków. Każda para rąk się liczyła, ale nie była to praca od świtu do nocy, najważniejsza była szkoła! Więc książkami można się było wymigać od pracy w gospodarstwie. Gorzej było w wakacje, ale wtedy można było się wybrać do lasu na borówki.

A już nieprzeciętną frajdą było, gdy na  podwórko wjechała młockarnia. Kopanie tuneli w stercie słomy i zabawa w chowanego to było to, co w wakacje było najfajniejsze - ale do czasu, gdy trzeba  było brać aktywny udział w młocce, czyli nosić snopy. Te i inne klimaty przechowuję w swojej pamięci. I to jest jedyny "nośnik" tych obrazów. Ech, to były piękne czasy, ubogie i siermiężne ale piękne i beztroskie. Cały mój świat, ten z dzieciństwa, to ta nasza jedna izba, podwórko gospodarstwa dziadków pełnego wróbli, sad, koledzy i sąsiedzi. Łączyły nas sprawy codzienne i droga, którą wszyscy szli pieszo w niedzielę do kościoła.  

Brak komentarzy: